Należałoby zmienić tytuł naszej wyprawy. Gosia
przygotowywała trasę przez dwa kolejne weekendy a ja dopiero teraz dowiaduję
się jak ona przebiega. Jesteśmy już tydzień w podróży i do Albani jeszcze nie
dojechaliśmy. Niewykluczone, że do niedzieli będziemy jeszcze penetrować
Montenegro. Ale po kolei.
To się nazywa mieć szczęście – wieczorem, kilka kilometrów
przed Budvą puściliśmy się wąską drogą w górę w poszukiwaniu noclegu. Kilka
kilometrów nie było nawet możliwości zawrócenia. Wjechaliśmy w pierwszą
szutrową dróżkę a po 100m znaleźliśmy jakieś stanowisko dla auta. Cisza, w dole
światła, u góry gwiazdy. Żyć, nie umierać. Odkorkowaliśmy Vraniaca, tutejsze
wino i wznieśliśmy toast za rocznicę ślubu Agatki i Matika.
Jako, że drzew żadnych nie było słońce wcześnie wygoniło nas
z nagrzanego auta. W świetle dziennym dostrzegliśmy nieopodal jakieś
zadaszenie. Podjechaliśmy i nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu. Na
kompletnym pustkowiu, nocą zatrzymaliśmy się w pobliżu czegoś, czego wśród
zabudowań nie udaje się nam często znaleźć. W tak luksusowych warunkach
śniadaliśmy więc dość długo.
Około 10:00 dojechaliśmy do Budvy, po drodze mijając ogromne
plaże.
Naszym celem tutaj, jak chyba wszędzie, jest stare miasto. Są to
najciekawsze turystycznie miejsca a ich wąskie uliczki dają szansę odetchnąć od
palącego słońca. Jeden z czytelników żali się, że jest za mało gołych bab – to proszę bardzo i to taką wygimnastykowaną.
To taka Budvovska Syrenka.
Kolejny przystanek - Święty Stefan. To wyspa połączona groblą
ze stałym lądem, która jeszcze kilka lat temu była zupełnie zapomniana. Jakimś
cudem uroki tego miejsca odkryto i zagospodarowano. Dzisiaj jest to jeden
wielki bungalow dla majętnych z prywatną plażą po prawej stronie w odróżnieniu
od publicznej, cichą i pustą. Podobno lubi tu czasem
przebywać Sylvester Stallone. Nie spotkaliśmy ani jego ani innego celebryty.
Obeszliśmy trochę okolicę i ruszyliśmy do Petrovacu. Tu w poszukiwaniu centrum zajechaliśmy w nieoznakowaną, ślepą uliczkę zakończoną hotelowym szlabanem. Zawrócić nie ma jak, więc trzeba wjechać do środka. Tutaj też nie ma jak a pan z obsługi kazał nam jechać dalej wąskim asfaltem bardziej przypominającym chodnik niż drogę. Mijaliśmy co rusz zdumionych wczasowiczów zmierzających na plażę. Po przejechaniu kilometra, w kolejnym tunelu skończyła się droga a zawrócić też nie było łatwo. Ot taki żarcik sobie pan wymyślił. Zdjęcia są z kamery, więc wątpliwej jakości.
Strawiliśmy tu cały czas przeznaczony na zwiedzanie miasteczka, więc ruszamy dalej. Ostatnią miejscowością na dzisiejszej trasie jest Stari Bar. To ruiny warowni z XIw. Najefektowniejszy jest akwedukt doprowadzający kiedyś tutaj wodę z gór.
Obok ruin jest uliczka ze sklepikami, gdzie każdy sprzedawca zachęca do zakupu swoich produktów. Nas zainteresowała oliwa z oliwek, jak zapewniała pani, lepsza od włoskiej, bo tutejsze oliwki nie mają goryczki.
Ogromna ilość drzew oliwkowych jest wynikiem dawnego
zwyczaju, że kawaler przed zaślubieniem swojej wybranki musiał posadzić 10
drzewek. Kilka kilometrów w dół dojeżdżamy do najstarszego takiego drzewka.Stara Maslina jest prawdopodobnie najstarszym
drzewem w Europie i pamięta czasy Nerona i Kaliguli. Ma 2240 lat!
Określenie drzewko to nijak się ma do tego, co zastaliśmy. To rozrosło się tak,
że trudno uwierzyć aby było tylko jednym drzewem. Kilka jego pni zdążyło już
obumrzeć. Mimo tego cały czas owocuje a oliwa z nich to nie byle jaki rarytas
obecnie rozdawany w prezencie ważnym osobistościom. Ta oliwka –
Pamięta, pamięta a my musimy wszystko zapisywać żeby coś
zapamiętać!
skleroPiotroskie