Spało się na naszym miejscu wybornie i wstawać się nie
chciało. Po 8:00 zwinęliśmy się dość sprawnie i podjechaliśmy do górnej stacji
kolejki linowej. Tutaj przygotowania do przyjęcia turystów w toku.
Konie
wypuszczono na łąkę, pan wystawia puszki, do których klienci będą strzelać z
wiatrówki, podpompowują koła quadów a zebrane dopiero co jeżyny w torebce
foliowej proponuje nam mały chłopiec.
Poranne słońce pozwala na zrobienie zdjęć Tirany z wysokości 1600 m.n.p.m. Dostrzegamy teraz miejsca wczoraj odwiedzane w
mieście.Mimo, że zimą wyciągów mamy po uszy, za cenę 6€ na osobę fundujemy sobie wjazd w dół i z powrotem. Wyciąg zbudowała firma austriacka, co zaznaczono w folderze reklamowym dodając, że jest bardzo bezpieczny. Cała trasa wyciągu ma 4340 m i w jedną stronę jedzie się 15 minut. Jeden z bunkrów, o których wczoraj wspomniałem służy dzisiaj do oznaczenia szlaków wycieczek pieszych na Dajti.
Rozpoczęliśmy zjazd do Tirany a po drodze zatankowaliśmy nasze butelki pitną wodą i nawet nie musieliśmy stać w długiej kolejce oraz naszego Hultaja gazem w rekordowo niskiej cenie 35 leków, czyli niewiele ponad złotówkę. Trafiliśmy też na plac budowy jakiejś drogi, czyli się dzieje w Albanii.
Przed dojazdem do Tirany zahaczamy o Galerię Uffizich dla
ubogich, gdzie za darmo oglądamy słynny obraz Sandro Boticcelliego.
Dojeżdżamy do Durres i parkujemy obok ulicy z muralami
powstałymi w ramach biennale artystów w 2014 r. Pierwszy malunek wyraźnie w stylu trompe l'oeil.
Pobliski antyczny amfiteatr z czasów Trajana fotografujemy
zza płotu i udajemy się do centrum, gdzie kamienne ruiny sąsiadują z nowymi
budowlami sakralnymi i mieszkalnymi.
Durres, to w ogóle jedno z najstarszych miast Albanii, którego historia sięga czasów przed naszą erą. W okresie Cesarstwa Rzymskiego miało wdzięcznie brzmiącą nazwę Dyrachium.
Centralny plac zaskakuje nas nowoczesną instalacją a przede
wszystkim czystością tak nietypową dla Albanii.
Chaos panuje jednak na
wysokości, gdzie ogromną ilość przewodów próbuje zakryć oplatająca je roślinność.
Jest połowa naszego wyjazdu i zaczyna brakować koszulek i
bielizny. Robimy sobie więc dzień gospodarczy. Na jedynym w okolicy campingu
nad Adriatykiem półtorej godziny własnymi ręcami piorę wszystkie swoje, i nie
tylko, rzeczy. Potem zasłużona kąpiel na plaży, spotkanie pary młodej z
druhnami na sesji fotograficznej i zachód słońca, które wpada nam do butelki
albańskiego wina.
Później już jest ciemniej ale przyjemniej….
campingoskie