środa, 10 sierpnia 2016

10 sierpnia, środa Kolej linowa Dajti, Durres, plaża na campingu



Spało się na naszym miejscu wybornie i wstawać się nie chciało. Po 8:00 zwinęliśmy się dość sprawnie i podjechaliśmy do górnej stacji kolejki linowej. Tutaj przygotowania do przyjęcia turystów w toku.
Konie wypuszczono na łąkę, pan wystawia puszki, do których klienci będą strzelać z wiatrówki, podpompowują koła quadów a zebrane dopiero co jeżyny w torebce foliowej proponuje  nam mały chłopiec. Poranne słońce pozwala na zrobienie zdjęć Tirany z wysokości 1600 m.n.p.m.  Dostrzegamy teraz miejsca wczoraj odwiedzane w mieście.

Mimo, że zimą wyciągów mamy po uszy, za cenę 6€ na osobę fundujemy sobie wjazd w dół i z powrotem. Wyciąg zbudowała firma austriacka, co zaznaczono w folderze reklamowym dodając, że jest bardzo bezpieczny. Cała trasa wyciągu ma 4340 m i w jedną stronę jedzie się 15 minut.  Jeden z bunkrów, o których wczoraj wspomniałem służy dzisiaj do oznaczenia szlaków wycieczek pieszych na Dajti.

Rozpoczęliśmy zjazd do Tirany a po drodze zatankowaliśmy nasze butelki pitną wodą i nawet nie musieliśmy stać w długiej kolejce oraz naszego Hultaja gazem w rekordowo niskiej cenie 35 leków, czyli niewiele ponad złotówkę. Trafiliśmy też na plac budowy jakiejś drogi, czyli się dzieje w Albanii.
Przed dojazdem do Tirany zahaczamy o Galerię Uffizich dla ubogich, gdzie za darmo oglądamy słynny obraz Sandro Boticcelliego.
Dojeżdżamy do Durres i parkujemy obok ulicy z muralami powstałymi w ramach biennale artystów w 2014 r. Pierwszy malunek wyraźnie w stylu trompe l'oeil.


Pobliski antyczny amfiteatr z czasów Trajana fotografujemy zza płotu i udajemy się do centrum, gdzie kamienne ruiny sąsiadują z nowymi budowlami sakralnymi i mieszkalnymi.

Durres, to w ogóle jedno z najstarszych miast Albanii, którego historia sięga czasów przed naszą erą. W okresie Cesarstwa Rzymskiego miało wdzięcznie brzmiącą nazwę Dyrachium.
Centralny plac zaskakuje nas nowoczesną instalacją a przede wszystkim czystością tak nietypową dla Albanii.
Chaos panuje jednak na wysokości, gdzie ogromną ilość przewodów próbuje zakryć oplatająca je roślinność.
Jest połowa naszego wyjazdu i zaczyna brakować koszulek i bielizny. Robimy sobie więc dzień gospodarczy. Na jedynym w okolicy campingu nad Adriatykiem półtorej godziny własnymi ręcami piorę wszystkie swoje, i nie tylko, rzeczy. Potem zasłużona kąpiel na plaży, spotkanie pary młodej z druhnami na sesji fotograficznej i zachód słońca, które wpada nam do butelki albańskiego wina.


Później już jest ciemniej ale przyjemniej….

campingoskie