wtorek, 30 lipca 2019

27 lipca dalej w podróży na północ



27 lipca, sobota

Pobudka dość wcześnie, bo dzisiaj jazda, jazda i jazda z jedną tylko atrakcją po drodze. Najpierw krótki telefon do Hanki. Nie byłoby to nic niezwykłego gdyby nie fakt, że jesteśmy w absolutnym outback’u. Na parkingu, który nie jest na tej trasie odosobniony jest stanowisko z możliwością złapania sieci, komórkowej oczywiście. Stawia się telefon na metalowym słupku a w to miejsce skupia wiązkę specjalna antena paraboliczna. Czary mary i za chwilę na telefonie wyświetla się ikona z zasięgiem. Nie sprawdzałem czy można użyć skype’a czy innego komunikatora ale rozmowa telefoniczna przebiegła beż żadnych zakłóceń, chyba, że policzyć rozczarowanie Hanki, że jeszcze nie jesteśmy w Darwin. Wjeżdżamy w krainę coraz wyższych termitier. Już na parkingu są  wysokości dorosłego człowieka. Ciekawe jakie będą dalej na północ?
Po 200 kilometrach dojeżdżamy do Devils Marbles. Tyle ogromnych kamiennych kul to nie widziałem nigdzie indziej na świecie. W 2013 również zahaczyliśmy o to miejsce ale tylko ja zachwycałem się tym widokiem, bo Goga wtedy walczyła z zatruciem pokarmowym. Po prawie 900 km jeszcze podziwiamy kolejny zachód słońca i znajdujemy parking pełen samochodów w których już wszyscy śpią. Dziwne to, bo jest przed 21:00. Przerzucamy rzeczy na przód i zajmujemy miejsce na materacu z tyłu.

Diabły Piotroskie

Kiedy zapomni się umyć szyby na stacji






jeszcze nie jestem tak gruby chyba?




Piotroskie mają moc 





poniedziałek, 29 lipca 2019

26 lipca w drodze na północ


26 lipca, piątek

Za długo pospać się nie dało, bo to przecież lookout a nie kamping i co chwilę słychać było parkujące auta, trzask drzwi i rozmowy zachwyconych widokiem Mt. Connor turystów. Jak podjechał autokar z Chińczykami daliśmy za wygraną i wstaliśmy. Góra faktycznie prezentuje się okazale i może zmylić niejednego. Z górki powyżej widok jest jeszcze piękniejszy a rozpoznaliśmy ją z naszego zeszłorocznego przystanku busika w drodze do Uluru z Kings Canion. Mt. Connor jest teraz dostępna jedynie poprzez wykupienie wycieczki autem 4WD. Teren jest prywatny i obecnie właściciel żyje ze sprzedaży pozwoleń na wjazd. Kupił za nieduże pieniądze ogromny obszar wraz ze znajdującą się na nim górą na początku lat 80-tych. Najpierw coś tam uprawiał, później zajął się hodowlą bydła i owiec a obecnie żyje z turystyki.

Po 100 km osiągnęliśmy Stuart Hwy i roadhouse  Erldunda, gdzie kilka dni temu rozpoczęła się nieszczęsna, choć zakończona happy end’em akcja „zaginiony portfel”. Wtedy siadłem nawet obok rok wcześniej strojonego pianina – pianoli ale głowę miałem czym innym zajętą. Dzisiaj spełniam mój plan ponownego nastrojenia tego instrumentu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że charakterystyczne dźwięki dostrajanych strun zwabiły jednego osobnika, którym okazał się nie kto inny, jak stroiciel. David, nieco starszy ode mnie, jest jeszcze czynnym stroicielem z Melbourne. Spotkanie innego stroiciela uznał za niezwykły fakt, który nigdy wcześniej na urlopie mu się nie zdarzył. Powiedziałem mu, że mi już dwa razy i to właśnie w Australii. Sześć lat wcześniej, przy niedoszłym zachodzie słońca na Uluru i drugi dzisiaj. Jeszcze mocniej się zdziwił. Podał mi swój nr telefonu, zrobiliśmy sobie fotkę i zająłem się strojeniem ostatnich dźwięków. Okazało się, że obok jest ciekawa atrakcja. Można karmić strusie. Ta czynność może być trochę bolesna, bo dziób takiego niemałego ptaszka czasem mocniej uderzy w rękę niż trzeba. Krew się jednak nie polała a i karmiąca i karmieni byli bardzo zadowoleni. Coś wierszem zacząłem pisać…. Do Alice Springs mamy 220 km. Gosia doczytała, że kilka kilometrów przed AS jest muzeum transportu. Zajechaliśmy tam i owszem zajrzeliśmy do wagonu starego „Ghana” ale szkoda było jednak wydawać 30 dolców na tę ekspozycję. W samym mieście zatankowaliśmy jedynie, zrobiliśmy drobne zakupy spożywcze i zostawiając sobie ewentualne atrakcje na drogę powrotną ruszyliśmy dalej na północ.. Przejechaliśmy około 400 km i zatrzymaliśmy się już po zmroku na jednym z parkingów na noc.

dobrze nastrojone Piotroskie
Mt. Connor

Płot wyznaczający własność prywatną


Dwóch stroicieli w Outback'u













25 lipca w Parku - dzień drugi

25 lipca, czwartek

No prognozy tutaj sprawdzają się idealnie. Miało być zachmurzenie i jest. Żal tylko tych którzy przyjechali wczoraj i wschód słońca mają gwizdany. Niespecjalnie się spieszymy, bo dziś spacer wokół Uluru i może zachód słońca na Kata Tjuta. Leniwie więc przygotowujemy śniadanie a jak je kończymy po 10:00 to wokoło nie ma już nikogo.
- wstąpmy jeszcze do muzeum, tego co w zeszłym roku – zaproponowała Gosia
- ale po co? pamiętasz, że to bardziej sklep niż muzeum
- no właśnie, kupiłam tam takie etui na okulary z wzorami aborygeńskimi
- i
- i, zgubiłam
Zajechaliśmy ponownie do Yullary w związku z tym. Miejsce to powstało w latach 80-tych, kiedy  zaczynało napływać tu coraz więcej turystów. Niewielki ośrodek leżący bliżej góry zlikwidowano, park ogrodzono tworząc bramkę wjazdową a w dzisiejszej Yularze rozpoczęto budowę infrastruktury zdolnej przyjąć kilka tysięcy turystów jednorazowo. Są tu sklepy, poczta, bar, kawiarnia ale przede wszystkim hotele o różnym standardzie i nasz kemping dla tych co komfortu nie potrzebują.
Jesteśmy w muzeum, szybko odnaleźliśmy etui ale postanawiamy obejść ponownie niewielką ekspozycję przysklepową. Kogo spotykamy? Oczywiście Ewę i Krzysztofa. Jak się z kimś umówisz to się nie spotkasz jeśli nie…. to masz. Pokazują zdjęcia z dzisiejszej atrakcji na którą i nas namawiają. Przejazd karawaną wielbłądów o wschodzie słońca zakończony śniadaniem. Zdjęcia niezwykle piękne, bo chmury zasnuwające dzisiejsze niebo zrobiły rankiem małą przerwę na horyzoncie przez którą słońce cudownie je podświetliło. Zrobię wyjątek i zamieszczę na końcu zdjęcia Ewy, które zrobiła telefonem, bo są niezwykłej urody.
- A może pokażemy Wam tę farmę wielbłądów, to niedaleko – zaproponowała Ewa
- ok, skoczę tylko po sprzęt do auta – odparłem
Za 10 minut jesteśmy w drodze na farmę rozmawiając o wszystkim w parach Ewa z Gosią a ja z Krzyśkiem. Droga nam się w związku z tym nie dłużyła ale okazało się, że rano oni jechali tam busem spod hotelu i nie mogli ocenić, że to tak zupełnie blisko nie było. Na moje oko około 2 km. Faktycznie farma pełna była wielbłądów ale nie tylko. Był ogromny bawół, który nie chciał zapolować do zdjęcia, były owce, struś i oczywiście kangury. Wróciliśmy do Yulary, zrobiliśmy wspólną fotkę, pożegnaliśmy się i co koń wyskoczy pognaliśmy w stronę Uluru. To najwyższy czas aby rozpocząć spacer wokół góry, bo mając już 4 km w nogach po wczorajszej wycieczce na Kata Tjuta tempo z pewnością nie będzie zawrotne. Trzeba zdążyć przecież na zachód słońca 44 km dalej. Startujemy w miejscu skąd śmiałkowie rozpoczynają wspinaczkę na szczyt. My wchodzimy zaledwie 20 metrów nie chcąc łamać aborygeńskich próśb o uszanowaniu tej góry. Za dwa miesiące, w październiku góra będzie już całkowicie zamknięta i wspinać się na nią nie będzie można. To kolejny krok po przekazaniu Parku Uluru Kata Tjuta pod jurysdykcję ludności aborygeńskiej.  Tym razem poszliśmy w innym  kierunku jak poprzednio, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara. Aby naładować baterie przed 10 km marszem przez chwilę kładziemy ręce na skale i ruszamy.  Spacer trwał około 3 godzin a później bez zwłoki jedziemy do Olgas, po aborygeńsku Kata Tjuta. Dojeżdżamy na czas ale kopuły są ciemne, słońca brak. Na zachodzie horyzont powolutku się otwiera i rozjaśnia. Jestem dobrej myśli i rozsiewam swój optymizm wśród innych oczekujących. Nie myliłem się cała widoczna część formacji rozświetliła się czerwonym blaskiem na dosłownie 2 minuty aby za chwilę jak za przekręceniem kontaktu zgasnąć. Jeszcze chwilę możemy podziwiać feerie świateł pod chmurami trochę jak Ewa i Krzysiek dzisiaj rano na wielbłądach.

Mamy teraz 55 km do kempingu, w którym planujemy się wykąpać, coś zjeść i ruszyć w drogę. Do Stuart Hwy mamy 260 km ale po zmroku planujemy przejechać chociaż połowę. Tak też nam się udaje i zalegamy na miejscu widokowym na górę Mt. Connor, którą wielu turystów myli z Uluru. Jutro będziemy ją podziwiać.

Mt. Piotroskie





Stąd można jeszcze do października wchodzić na szczyt


Ładowanie baterii


Tego co prawda nie należy fotografować ale nie mogłem się oprzeć





Obiecane dwa zdjęcia Ewy z komórki


niedziela, 28 lipca 2019

24 lipca w Parku Uluru i Kata Tjuta


24 lipca, środa

Pobudka 5:40. Poranna toaleta, przerzucenie wszystkich betów na tył i bez śniadania ruszamy z kampingu w stronę Uluru. Park otwierają o 6:30 i kilka minut przed, meldujemy się na bramkach. Lewa nitka jest dla tych z biletami, więc zajmujemy prawą, która okazuje się dużo szybsza. Niestety nie ma zniżki dla 60+ i kupujemy dwa za 50 dolarów na trzy dni. Zresztą innych nie sprzedają. Jest jeszcze ciemno i kierując się za innymi autami po 15 kilometrach dojeżdżamy do miejsca, skąd oglądać mamy wschód słońca. Widowisko ma się zacząć 7:18. Niebo lekko jaśnieje, my ustawiamy się przy samym ogrodzeniu a ja wystawiam kamerę za, aby nikt jej nie potrącił i nie wszedł w kadr. Nagrywam film poklatkowy, na którym później będzie można obejrzeć cały wschód słońca w dwie minuty. Ludzie rozpierzchli się po całym terenie wybierając dla siebie najdogodniejsze miejsca do obserwacji. Gosia poszła gdzieś wyżej na platformę widokową i tam została aż do końca. Ja zająłem się pstrykaniem zdjęć, długim obiektywem sięgając oddaloną 44 km od Uluru drugą atrakcję tego parku, formację skalną Kata Tjuta. Kilka zdjęć z porannej sesji zamieszczam na końcu. Tu w Australii jest teraz zima więc punkty wschodu i zachodu słońca są przesunięte mocno na północ, co widać na zdjęciach. Najbardziej oświetlona jest północno-wschodnia ściana Uluru. Cała ściana którą widać na zdjęciu jest oświetlona o wschodzie tylko tutejszym latem.
Na terenie parku jest sporo miejsc piknikowych, więc nietrudno było znaleźć nam miejsce na śniadanie. Po nim ruszyliśmy do Kata Tjuta, gdzie zaplanowaliśmy przejście 7,6 km drogą o pięknej nazwie Valley of Winds. Od początku trasy towarzyszyły nam cudowne widoki czerwonawych kopuł na tle niebieskiego nieba. Tych owalnych wzniesień z których najwyższe mają ponad 500 metrów jest tu 36. Ścieżka wije się wśród niewielkich drzew i krzewów prowadząc często po łagodnych skalnych zboczach. Wznosi się i opada a w bardziej stromych odcinkach tworzy naturalne lub sztucznie zrobione schody. Trochę dajemy sobie w kość, bo do tej pory tylko siedzieliśmy. Momentami przy podejściach sapiemy jak lokomotywy. Pod koniec zaczynamy odczuwać trudy tej wyprawy w biodrach i kolanach. Przestajemy siadać w czasie przerw, bo coraz trudniej nam wstać. Chyba zacznę biegać wokół pianin podczas strojeń dla podniesienia kondycji. Udaje nam się zaobserwować tutejszego wróbelka. Jest prawie identyczny, tylko bardziej zielonkawy i ma czerwony dziubek. To Zebra Finch. Do auta doszliśmy już prawie powłócząc nogami. Postanawiamy ruszyć kilka kilometrów w stronę Australii Zachodniej. Asfalt kończy się po około 12 km i zaczyna się droga szutrowa. Jedziemy nią jakieś 3 km i zawracamy w stronę parku. Ciekawostką jest to, że jeśli ktoś przyjedzie z tej lub innej strony taką drogą to nie płaci za wjazd do parku. Mała to jednak oszczędność jeśli pokonało się 1500 km australijskich bezdroży. Widok na Kata Tjuta jest stąd super. Odnajdujemy na poboczu ślady bytności popularnego na tych terenach zwierzęcia a jakiego proszę rozpoznać po odchodach na zdjęciu. Jest około 16:00 ruszamy więc z powrotem  do Uluru na zachód słońca. Parking był przepełniony a część zajęła miejsca na dachach swoich pojazdów. Inni rozłożyli sobie stoliki, popijali winko a kilku turystów rozstawiło nawet grille, które roznosiły zapach pieczonych smakołyków. Nas jednak to nie ruszało, bo pół godziny wcześniej kolacjowaliśmy. Mimo tłoku nie mieliśmy trudności ze znalezieniem miejsca przy ogrodzeniu. Zachód zaczął się około 18:00.  To widowisko było już bardziej spektakularne niż poranne. Słońce oświetliło Świętą Górę Aborygenów w całości. I to jest obraz dla którego znaleźliśmy się tutaj po raz trzeci. Poprzednimi razy zarówno w 2013 jak i w zeszłym roku słońce nas zawiodło. Pół godziny później jechaliśmy w długim ogonku samochodów które wszystkie karnie opuszczały park. Tutaj na noc nie można zostać i służby tego mocno pilnują.
W miejscowości Yulara odwiedzamy shopping center a w jednym ze sklepów spotykamy polską parę nieco starszą od nas. Ewa i Krzysztof wyemigrowali z Polski w 1980 roku i mieszkają w Melbourne. Wykupili sobie wycieczkę pięciodniową z przelotem, autokarem, noclegami i wyżywieniem. Chwilkę rozmawiamy i żegnamy się życząc wzajemnie wielu wrażeń. Wracamy na kemping i zmordowani dzisiejszym dniem padamy w naszym Nissanie.

Ulupiotroskietjuta