środa, 24 sierpnia 2016

20,21 sierpnia – powrót

Spod Mostaru, skąd rano wyruszyliśmy mamy prawie 1800 km do Szczecina i dwa dni na pokonanie tego dystansu. Ze zwiedzaniem trzeba niestety dać sobie spokój chociaż nie jest to łatwe.
Jakieś 40 km dalej trafiamy na restauracje Scuk nad rzeką Neretwą.
Gosia zauważyła rożna, które już dawno chciała sfotografować.
Obracające się smakołyki to jagnięcina, która w takiej ilości przygotowywana jest na cały weekend. Jak powiedział kucharz, to co zostanie idzie do kosza. Jaki żal, że musimy jechać, może coś by skapło? Gosia przymilała się do kucharza ale ten dał jej tylko do potrzymania głowę jagnięcia pilnując, aby nie wyjadła pysznego ponoć móżdżka.

Tankujemy gaz korzystając z niskiej ceny w Banja Luce i w drogę. Przed opuszczeniem BiH zatrzymujemy się jeszcze przy straganie aby zakupić kilka kilo przepysznych pomidorów i ogromnego, prawie 7 kilowego arbuza.
Wjeżdżamy do Chorwacji i tu zdajemy sobie sprawę, że wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty. Wszyscy dzisiaj, nie tylko my wracają do domów. Ruch ogromny co dało się zauważyć już koło Zagrzebia, gdzie złapały nas pierwsze korki. Ale najlepsze nastąpiło 20 km przed granicą ze Słowenią.
Dojechałem do stojących pojazdów na światłach awaryjnych spodziewając się jakiegoś drobnego „zatwardzenia”. Po 15 minutach pasem awaryjnym pojechał do przodu, błyskając niebieskimi światłami pojazd policji. Przesunęliśmy się kilkadziesiąt metrów i wtedy zrównaliśmy się z radiowozem.
 - czy to korek do samej granicy? – zapytaliśmy z trwogą
- tak – potwierdził kiwając głową policjant
- a czy tym najbliższym zjazdem lepiej będzie pojechać?
- tak – usłyszeliśmy ponownie
No tak, wyjedziemy i co dalej? Czy nawigacja nas poprowadzi? Czy mapa jest na tyle dokładna? – biliśmy się z myślami.
Coraz więcej aut korzystając z pasa awaryjnego przesuwało się obok nas do wyjazdu.
Włączyłem kierunkowskaz i ustawiając się za autem z rejestracją słoweńską wyjechałem z autostrady. Kątem oka zauważyłem, że 200 m dalej auta ruszają po zwężeniu i zaczynają przyspieszać.
Kilka przekleństw wyrwało mi się pod adresem policjanta ale decyzji już nie można było zmienić.
Słoweniec ruszył za jakimś autem a my za nim. Nie wiem gdzie podziały się wcześniejsze samochody,  bo tylko nasze trzy mknęły pustą drogą wzdłuż autostrady. Kiedy po kilometrze zbliżyliśmy się do niej odwołałem wszystko co powiedziałem o policjancie. Korek był i tu i wzdłuż całej drogi kiedy mogliśmy widzieć autostradę. Odjechaliśmy od niej skręcając w jakąś wąską drogę przy której stał zdezorientowany kierowca na światłach awaryjnych. My, podczepieni pod naszych przewodników mknęliśmy w nieznane.
- a może oni zrezygnowali z wyjazdu do siebie i teraz jadą np. do znajomych? – myśleliśmy ze strachem
Nawigacja co rusz gubiła drogę aby za chwilę wydać komunikat – skręć w prawo! wtedy, kiedy nasi przewodnicy wykonywali manewr zupełnie odwrotny. Wspinaliśmy się jakimiś serpentynami a następnie zjeżdżaliśmy w dół i tak kilka razy. Kompletnie straciliśmy orientację i podążaliśmy za Słoweńcami zdając się całkowicie na nich. Nagle na zakręcie mignęła nam tablica z mocno wytartym ale czytelnym napisem „Welcome in Slovenia” a dalej ta wąska droga się wyprostowała i naszym oczom ukazała mała budka ze strażnikiem, który machnął tylko na wyciągnięte ręce z dokumentami w pierwszych autach a od nas wziął paszporty.
- prosimy szybko, bo tamci nam uciekną a my nie wiemy dokąd jechać - Gosia przytomnie zareagowała.
Pogranicznik z pełnym zrozumieniem i uśmiechem na twarzy natychmiast zakończył kontrolę a ja nacisnąłem gaz i już za kilka minut doszedłem naszych pilotów.
Nie mogliśmy uwierzyć naszemu szczęściu. Jesteśmy już na Słowenii, jest 21:00 a tam na autostradzie szykowało się wielogodzinne, mozolne przesuwanie do odprawy, które jak szacowaliśmy zakończyłoby się we wczesnych godzinach rannych. Uff!
Ale gdzie my jesteśmy i dokąd nas nasi wybawiciele prowadzą?  
Próbowaliśmy znaleźć odpowiedź na tablicach miejscowości ale Gosia nie mogła ich znaleźć na mapie. Nawigacji już dawno przestaliśmy słuchać.
Nagle, na tablicy kierunkowej zauważyliśmy napis Ptuj. Gosia krzyknęła – tam jedziemy! I pojechaliśmy zostawiając naszych pilotów, którzy zaraz po tym wykonali skręt w prawo a jeden z nich zatrzymał się. Czy to z niepewności własnego manewru, czy z troski o nas, tego się już nie dowiemy.
- skąd wiedziałaś, że dobrze jedziemy?
- pamiętałam, że w tamtą stronę przejeżdżaliśmy koło tego miasta – z absolutnym spokojem  oznajmiła Gosia.
Ja po trzech dniach nie pamiętam nazw miejscowości a tu, po trzech tygodniach,...no, no szacuneczek!
Kilkanaście kilometrów dalej dojechaliśmy do Ptuja a kolejne kilometry już korzystając z tablic doprowadziły nas do autostrady.
Myślę, że te emocje oraz coraz mocniej padający deszcz były powodem zmęczenia, które powaliło nas, niestety na siedząco w jakimś austriackim miasteczku w połowie drogi do granicy niemieckiej.

jakdzieciPiotroskiewemgle

Zasypiając, poprzez odgłos kropli uderzających w dach słyszałem jeszcze namowy Gosi aby przenieść się na materac. Byłem jednak tak zmęczony, że karkołomnym wydawało mi się  przeniesienie całego ładunku na przednie siedzenia nie wychodząc z auta a wizja dźwigania potężnego arbuza odebrała mi resztki sił. Wszystko na co było mnie stać to obniżyć nieco fotel, wcisnąć pod głowę poduszkę i odpłynąć.
Cisza. Obudziła mnie cisza. Nic nie dudniło o dach. Otworzyłem jedno oko. Nie ma Gosi. Otworzyłem drugie, nadal jej nie ma. Spojrzałem do tyłu. Spod śpiwora wystawał czubek głowy. Jest, znalazłem ją! ale jak ona tam się mogła ułożyć, skoro prawie nic nie ma na jej siedzeniu?
Okazało się, że świetnie się wkomponowała pomiędzy torby z ciuchami, biorąc w objęcia arbuza i wciskając nogi pomiędzy koszyk z jedzeniem i kocher.
Ja swoją pozycję przypłaciłem bólem kości ogonowej jak kiedyś, lecąc pierwszy raz do Australii. Wtedy przesiedziałem prawie  13 godzin i po tym zrozumiałem dlaczego prawie wszyscy wstawali i gimnastykowali się?
Wróciliśmy na autostradę. Niestety po nocnych opadach wszystkie stoliczki na parkingach były mokre. Dopiero w Niemczech około 12:00 udało się nam zjeść śniadanie. Do Szczecina mieliśmy jeszcze 600 km. Jeśli nie wpadniemy w jakiś korek to na wieczór powinniśmy być w domu. Po drodze jeszcze kawa w Mc Cafe, ostatnia partyjka w kości ustalająca wynik całego wyjazdu 31:27 dla Gosi i o 21:00 meldujemy się na „Turkusowej Polanie”.


AlBoPiotroskieCza



sobota, 20 sierpnia 2016

19 sierpnia, piątek – Rijeka Crnojevica, Mauzoleum Niegosza, droga nad Boką Kotorską

Jak sobie obiecaliśmy tak zrobiliśmy, tym bardziej, że spaliśmy tylko kilometr od tego pięknego miejsca.
Wracając podjechaliśmy do przystani, z której wypływają wycieczkowe stateczki ale jeszcze się bractwo nie pobudziło i tylko postaliśmy chwilkę nad wodą.
Trochę się wyć chce, bo to już prawie ostatnia atrakcja na tym urlopie. Właściwie tylko powrót, ponad 2000km. Po drodze dość oryginalne stoisko zachęciło nas do postoju.
Gosia popróbowała jakiś nalewek, buzia jej się w rogala zamieniła ale panu nie było do śmiechu jak się dowiedział, że nam pieniążków zostało tylko na paliwo.
Na małej kawie zagadał do nas młody Czarnogórzanin, kierowca zawodowy, który zachęcił nas do odwiedzenia mauzoleum Niegosza na Jezierskim Vrchu, o którym Gosia myślała.
Zajechaliśmy tam na mały parking, gdzie czekało na nas jedno jedyne miejsce wolne.
Na ponad  1600m.n.p.m. usytuowana jest mało atrakcyjna, betonowa budowla, mauzoleum największego bohatera Czarnogóry do której prowadzą 464 schody a większość w tunelu.

Widoki stamtąd są obłędne, chociaż nie wszyscy znaleźli się tam dla podziwiania krajobrazów.
Na tym zdjęciu, choć ponoć to niegrzecznie, pokazuję palcem Bokę Kotorską, siedząc na murku i mając pod nogami sporą przestrzeń do latania.
Jak na dłoni pod nami Cetinja, z której rozpoczęliśmy żmudny podjazd na Jezierski Vrch.

Mauzoleum sobie podarowaliśmy, pstrykając jedynie zdjątko na jego tle i zeszliśmy do parkingu starą, kamienistą ścieżką dzisiaj wypartą przez wygodne schody w tunelu.
Stąd prowadzi wąska droga do Boki Kotorskiej. Jesteśmy tu po raz drugi ale z innej strony i wyżej.  Co chwila się zatrzymujemy i podziwiamy zatokę z różnych wysokości. Oszczędzę tu miejsca na pianie, ochy i achy jakich pełen był każdy postój. Niech przemówią obrazy.


Dwie kościelne wysepki i nowo tworzące się apartamenty to ostanie ujęcie z zatoki, która jeśli kiedyś tu zawitamy już tak wyglądać nie będzie.
20km przed Mostarem zasypiamy śniąc o pięknych dzisiejszych widokach.

wiPiotroskiedoki



piątek, 19 sierpnia 2016

18 sierpnia, czwartek – w stronę granicy z Czarnogórą, Rijeka Crnojevica

Po śniadaniu program turystyczny rozpoczęliśmy od zwiedzania pomnika z czasów głębokiego  komunizmu albańskiego. Przy nim  niedaleko zakończyliśmy wczorajszy dzień.
Kontynuujemy zjazd serpentynami, które nas wczoraj wykończyły.
Brak znaków informacyjnych wprowadził nas do centrum miasteczka Puke. Skorzystaliśmy, otwierając sobie oczy mocną kawą, po której nie tylko dojrzeliśmy piękno świata ale i policji albańskiej.

Wracając do kawy, podawana szklanka wody do tej „smoły” jest nieodzowna. Ciekawostką jest, że do podwójnej kawy, wody nie podają.
Z pewną trudnością, nadkładając kilku kilometrów dojechaliśmy do zabytkowego kamiennego mostu w miejscowości Mesi w pobliżu Szkodry.
Jak widać wszystkie mosty z tych czasów miały identyczną konstrukcję, bo taki już, choć w mniejszej skali widzieliśmy w Tiranie.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej obmyliśmy swoje ciała w Jeziorze Szkoderskim dokładnie naprzeciwko przełęczy w górach Rumija w Czarnogórze, z której pierwszy raz , tj. 6 sierpnia zobaczyliśmy Albanię. Brzegi jeziora na północ od Szkodry są trudnodostępne. Żeby zanurzyć się po pas trzeba przejść dobrych 100 metrów.
O czym każdy myśli po kąpieli?
I właśnie z tego powodu znaleźliśmy się w miejscowości Koplik, ostatniej przed granicą z Czarnogórą w poszukiwaniu kultowego BYRKA, którego dnia dzisiejszego sławę przyćmiły kiełbaskopodobne cevapci, czyli wałeczki z mięsa mielonego pieczone na grillu.
To był moment, że Gosia przypomniała sobie, że jest mięsożercą i całe szczęście, że po trzeciej  porcji powiedziałem stop, bo z planowanych zakupów udało się uratować kilka leków na dwa pożegnalne winka.
W pełni zatankowani, o 17:30 wjechaliśmy do Czarnogóry. Mamy przed sobą 35 km do miejsca, które jest wizytówką tego kraju. Rijeka Crnojevica, to miejsce, w którym rzeka zawraca pośród wysokich wzgórz o 180o.Oglądamy to z różnych miejsc, z wysokości kilkuset metrów.




Przy jednym z nich stoi budynek, w którym była restauracja i hotel a teraz wiatr hula.
Od 9 lat ciągnie się sprawa sądowa dotycząca własności tego obiektu i skutecznie blokuje możliwość jego prosperowania. Skąd my to znamy?... W „Samych swoich” wręczając dwa granaty, babcia wspomniała: „ sąd sądem ale sprawiedliwość po naszej stronie”. Tutaj granatów jest dostatek, więc właściciele powinni sprawę szybko zakończyć.
Odnośnie Crnojevicy, wpada ona do Jeziora Szkoderskiego a na tym odcinku organizowane są rejsy stateczkami, na które nie mamy już ani czasu, ani funduszy.
Zadekowaliśmy się na noc kilka kilometrów dalej, na tyle blisko, że rozważamy możliwość powrotu w zakole rzeki aby obejrzeć je w świetle porannym.

wypłukane Piotroskie



czwartek, 18 sierpnia 2016

17 sierpnia, środa – rejs jeziorem zaporowym Koman, do przełęczy Qafa e Malit

W takiej scenerii, kilometr przed miejscem skąd wypływa prom nocowaliśmy.
Zanim zwlokłem się z hyundaiowego łoża Gosia pokręciła się po okolicy.

W czasie porannej toalety, na wczoraj upatrzonym pstrągowym miejscu zarzucił swoje sieci jakiś złośliwiec i na moich oczach wyciągnął jedną ładną sztukę. Kiedy sięgał po nią ręką ta wyskoczyła z powrotem do rzeki.
- o, jaka szkoda – pomyślałem szyderczo.
Niestety ten pstrąg ani żaden inny nie skusił się na moje piękne obrotówki.
Wczorajszego wieczoru udało się nam zarezerwować miejsce na promie na 12:00 w południe. Gosia, mimo, że była 9:30 a nam radzono stawić się pół godziny przed wypłynięciem zaordynowała wcześniejszy wyjazd. To okazało się dobrym pomysłem, bo nie wszyscy się zamustrowali. Do niewielkiego placyku pełnego aut dojeżdżało się tunelem, gdzie pozostawiliśmy w kolejce Hultaja i powędrowaliśmy do kafejki.
Tam rozegraliśmy w kości   dwie partyjki, które tym razem wygrałem. Niestety pozwoliło mi to tylko na zmniejszenie dystansu do wciąż prowadzącej Gosi. Wynik obecny to 24:22.
O 11:00 przypłynął nasz prom. Z uwagi na totalny chaos na placu z trudem wyjechały z niego auta i rozpoczęła się „walka o ogień”. Podjechaliśmy wcześniej wyprzedzeni przez sprytnych Albańczyków i okazało się, że żadnej rezerwacji nie mamy. W tym totalnym ścisku zawrócić się jednak nie dało i pan machnął ręką a później tą samą ręką wręczył nam bilety i wziął 39€. 23 za auto i po 8 za osobę. Cała akcja wjazdu i ustawiania aut trwała półtorej godziny i urągała wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Upchali z pewnością kilkanaście pojazdów więcej niż można między innymi z powodu ustawienia po jednej i drugiej stronie po kilka aut na rampach. Wielu kierowców musiało wychodzić przez bagażnik lub tylne drzwi samochodu.
O 12:40 wypłynęliśmy w 40 km rejs trwający prawie 3 godziny. Na górnym pokładzie, gdzie znaleźliśmy miejsce od razu zaczęła się balanga. Przy dźwiękach albańskich przebojów lecących z charczących głośników duża grupa tańczyła i śpiewała przez calutki rejs.
Po jakimś czasie nie wytrzymaliśmy i zeszliśmy niżej. Na zmianę żonglowaliśmy sprzętem, przekazując sobie co rusz aparat, kamerę czy lornetkę aby nie uronić nic z przepięknych widoków jakie przesuwały się przed oczami.






Pojedyncze śmieci, które mijaliśmy jakoś nie przeszkadzały w odbiorze, tego jednak nie dało się pominąć.
Śmieci w Albanii walają się wszędzie, i to, obok fatalnie jeżdżących kierowców uważamy za ogromny minus tego kraju.
Około 15:30 dopłynęliśmy na miejsce . Tu kolejny dowód na delikatnie mówiąc mało profesjonalny wyładunek towaru. 
Postanowiliśmy poczekać aż wszyscy odjadą aby nikogo nie blokować podczas skomplikowanego opuszczania promu i rozjeżdżania w różne kierunki w wysokie góry.
Ruszyliśmy, ale Gosia skierowała nas 15km do Bajram Curri, bazy wypadowej ku wędrówkom górskim po Parku Narodowym Valbones , gdzie odwiedziliśmy byrektore i zaspokoiwszy pierwszy głód wystartowaliśmy w powrotną drogę. Pierwsze kilometry mile nas zaskoczyły. Szeroka, asfaltowa, a co ważne równa droga, nijak się miała do opisu na którym Gosia oparła program naszej wycieczki. Czasem zdarzały się gorsze fragmenty, czy porozrzucane kamienie ale to nic w porównaniu z wczorajszą przeprawą do Koman.
Ta 57 kilometrowa trasa turystyczna wiedzie  wzdłuż drugiego z trzech wyżej położonych od tego po którym płynęliśmy zbiorników zaporowych na rzece Drin, które są głównym źródłem prądu dla całej Albanii.


Spodziewaliśmy się, że spowalniać nas będą dziury na drodze a tu zatrzymują nas co chwilę na poboczu oszałamiające widoki.

Przed zmierzchem postanawiamy zamienić nasze łóżko w stół, bo szanse na znalezienie jakiegoś stoliczka zmalały do zera.

Później ostatnie zdjęcie i w świetle reflektorów dobijamy do głównej drogi na której znajdujemy fajne miejsce na nocleg. Trochę nas ta ilość przejechanych serpentyn wykończyła.

Zakręcone Piotroskie