wtorek, 3 września 2019

17 sierpnia, pożegnanie i powrót

17 sierpnia, sobota pożegnanie i wylot do Doha

Jak zwykle dzień pożegnania i niejako końca wakacji jest trudnym dniem. My mamy przed sobą podróż i może jakieś atrakcje a Hanka zostaje sama. Dla niej to szczególnie smutny moment. Pocieszamy ją jednak, robiąc małe resume tego co udało się zrobić w czasie naszego pobytu. Naklejenie folii przeciwsłonecznej na szyby w salonie, zakup lodówki, telewizora, aparatu fotograficznego, łóżka, dywanika do łazienki, stoliczków do salonu, budzika, podstawek od Anny Blatman, podłączenie dwóch odtwarzaczy blu-ray do telewizora, oprawienie zdjęcia Amelki i obrazów Uniechowskiego, posadzenie kwiatów w ogródku. Gosia upiekła zapas ciasteczek dietetycznych, może wystarczy na 3 tygodnie. Sami jesteśmy z siebie dumni a najbardziej cieszymy się z lodówki, którą udało się zakupić przysłowiowym rzutem na taśmę. Pakujemy się, ważymy bagaże i oczywiście kiedy trzeba zamknąć wszystko okazuje się, że kłódki są gdzieś na spodzie pod ułożonymi już rzeczami w walizce. Robi się nerwowo ale dość szybko je odnajdujemy. Gorzej jak zapomnielibyśmy szyfrów. Około 15:00 pospiesznie się żegnamy aby nie wywoływać łez i ruszamy w ostatnią podróż naszym Nissanem do wypożyczalni obok lotniska. Mamy sporo czasu bo lot jest o 20:30 a odprawić się trzeba najpóźniej o 19:00. Niedaleko wypożyczalni postanowiliśmy dotankować i tu niespodzianka. Wszystkie stacje chociaż samoobsługowe maja cenę paliwa niemalże jak w interiorze, co najmniej o 45 centów drożej na litrze. A to cwaniaki. Ale my się nie dajemy. W Google map wyszukujemy shopping center i tam kierujemy się, gdzie paliwo jest już w normalnej cenie a dodatkowo mamy discount 5 centów na litrze za zakupy w Woolworth. Tutaj tak jest, że niektóre stacje współpracują ze sklepami spożywczymi i jak masz rachunek np. z Coles’a to jest zniżka na stacjach Shell’a, z Woolworth’a na Caltex’ie itd. Przy dużych ilościach można trochę zaoszczędzić. Oddajemy auto i tu zaskoczenie. Z jakiś zupełnie tajemniczych i niezrozumiałych powodów mamy dopłacić 68 AUD. Natychmiast, bez zbędnych ceregieli pracownik pobrał w systemie z mojej karty odpowiednią kwotę a dopiero po tym rozpoczął mętne tłumaczenie dlaczego. Mówił coś o przestarzałym systemie, który się pomylił przy naliczaniu całej kwoty w lipcu. Podzielił nasz 32 dniowy okres na dwa 28 i 4 dni i wygenerował pokwitowanie na dopłatę. Zapytaliśmy się z jakiego powodu mamy finansować stary system? Przecież to nie my popełniliśmy pomyłkę. Potok słów, które z siebie wylał kompletnie dla nas niezrozumiałych skutecznie nas zniechęcił do dalszego drążenia tematu. Postaramy się z pomocą Balbiny wyjaśnić to zdalnie. ( do dzisiaj, a jest 3 września korespondujemy ze sobą a firma jest głucha na nasze argumenty). Darmowy bus zawozi nas na lotnisko. Tu w miarę szybko oddajemy bagaże i ruszamy, depcząc ciekawą mozaikę, wydać ostatnie dolary w tutejszych sklepach. Po dwóch przegranych w kości, które przypieczętowały moją klęskę na tym wyjeździe, pognębiony postanowiłem pożegnać się telefonicznie z tubylcami. Kiedy obdzwaniałem znajomych Gosia buszowała po sklepach. Po 45 minutach wróciła wzburzona:
- ty wiesz, tu jest taki sam szajs jak w mieście tylko dwa razy droższy!
- a nie mówiłem?
- ale coś znalazłam
- byłbym zdziwiony gdyby nie
- co to jest?
- a taka torebka z portfelikiem nawet fajna
- to kup i tyle
Pięć minut później z wielkim rogalem na twarzy prezentowała mi na co wymieniła resztę naszych pieniędzy.
W jednym ze sklepów zauważyliśmy wyroby z malarstwem Anny Blatman. Zrobiliśmy fotkę i wysłaliśmy na jej stronę na FB z pozdrowieniami.
Później przejście przez bramki, oczekiwanie na wejście do samolotu, kołowanie na pas startowy i w górę w ponad 14 godzinny lot w ciemnościach, ku słońcu, które ujrzeliśmy dopiero lądując w Doha.

smuPiotroskietne



nasza największa radość


budzik retro

telewizor LG 43 cale

stoliczki wsuwane jeden pod drugi


podstawki  od Anny Blatman

oprawione obrazy Uniechowskiego

strzałkami zaznaczone, zdjęcie Amelki i kwiaty w ogródku




niedziela, 25 sierpnia 2019

16 sierpnia, Melbourne "Sea Life"


16 sierpnia, piątek Melbourne Akwarium

Parę minut po 7:00 telefon od sprzedającej Michelle, że lodówka jest w drodze i w zależności od korków na trasie będzie niedługo u nas. Rozpoczęliśmy szybką akcję przesunięcia starej i zrobienia miejsca Samsungowi. Niby akcja transport jak wszystkie tego rodzaju ale za chwilę mieliśmy przekonać się, że tak nie jest. Dzwonek do drzwi, czym prędzej wychodzę i zastaję Vana z podniesionymi tylnymi drzwiami i wysuwająca się z bagażnika lodówką. Podtrzymałem ją a do pomocy przyszła jeszcze Gosia. Postawiliśmy ją i w tym momencie zobaczyłem jak Michell wychodzi z bagażnika. Jest sama i nie ma nikogo więcej. Byliśmy u niej dwa dni temu obejrzeć lodówkę i wiem, że do wyniesienia z domu i zapakowania potrzeba było dwóch ludzi. Ona to wszystko zrobiła sama. Byliśmy w szoku, tym bardziej, że wniesienie jej do domu naszej trójce sprawiło niejaką trudność. Jak Michell pojechała wymyliśmy lodówkę i pozostawiliśmy do wyschnięcia do naszego powrotu. Z tej całej akcji nie ma dokumentacji foto, bo nie miał kto robić zdjęć.
Około 11:00 jesteśmy już w city obok akwarium ale  całą godzinę zajęło nam znalezienie jakiegoś parkingu. Postanowiliśmy skorzystać z usytuowanego przy targowisku. Za nim ruszymy do oddalonego 1,5 km akwarium Gosia serwuje sobie ostrygi. Próbujemy kupić bilety do akwarium jako 60+ ale okazuje się, że sprzedają emerytom ale tylko australijskim, za okazaniem dokumentu. Więc tylko raz udało mi się skorzystać w zeszłym roku kiedy wjeżdżaliśmy w Thredbo wyciągiem aby wejść na Górę Kościuszki. W Australii byliśmy w akwarium w Sydney w 2000 roku i w Perth w 2007. Tu w Melbourne jesteśmy pierwszy raz. Wszystko jest zorganizowane pod kątem dzieci. Są sale w których dzieci mogą malować swoje ulubione zwierzęta morskie. Są specjalne miejsca gdzie dzieci mogą wejść i zajrzeć do akwarium poprzez specjalną kapsułę od dołu. Jest sporo odnośników zwracających uwagę na ekologię. Przede wszystkim jednak podziwiać można wspaniałe akwaria, gdzie rekiny i ogromne płaszczki przepływają zwiedzającym nad głowami. Szyba jednego z większych jest grubości 25 cm i waży kilkanaście ton. Wstawienie jej tutaj w całości wyobrażam sobie było karkołomnym zadaniem. Znalazł tu również schronienie ogromny, mierzący ponad 5 m i ważący 750 kg krokodyl różańcowy Pinjarra. Jak go pojmano był przez jakiś czas na farmie krokodyli, ale kiedy podrósł trzeba było go izolować bo atakował pobratymców. Spędzamy tu 3 godziny kończąc wycieczkę w sali z pingwinami. Te stworzenia nie licząc najmniejszych z Philip Island w roku 1999 widzimy po raz pierwszy na żywo.
Zaglądamy do miejsca, które zawsze odwiedzamy będąc w city. To knajpka, gdzie podają pyszny kebab z baraniny. Stamtąd przechodzimy prawie całą Elizabeth Street aby zakupić baterie do telefonów Hanki i trafiamy na fajne graffiti w małej uliczce Blende La. Jutro jest dzień wyjazdu więc wracamy do Hanki aby rozpocząć pakowanie, a jeszcze musimy zapakować, uruchomić nową  i wynieść starą lodówkę.

seaPiotroskielife













czwartek, 22 sierpnia 2019

15 sierpnia Melbourne u Anny Blatman


15 sierpnia, czwartek. Melbourne

Podczas ostatniego pobytu w styczniu i lutym zeszłego roku trafiliśmy w jednym ze sklepów na wyroby malowane ręką tutejszej, mieszkającej w Melbourne artystki Anny Blatman. Zostały wtedy zakupione podstawki pod szklanki. Chcieliśmy odwiedzić jej studio ale czasu zabrakło. Tym razem się udaje, niestety bez udziału Hanki, która się troszkę gorzej czuła. Anna okazuje się pogodną i kontaktową osobą. Z chęcią opowiada nam o swojej pracy i oprowadza po swojej pracowni. Jej obrazy są bardzo kolorowe i jak się nam wydaje są odbiciem jej osobowości. Pokazuje nam również ciekawie wyglądające nożyce, które swoją grubą, kolorową fakturę zyskały przez lata. Z duma pokazuje szkice swojego syna, który jednak nie zajmuje się malowaniem. Kupujemy kilka drobiazgów a wśród nich termos z wizerunkiem wombata. Jest to pierwszy przedmiot sprzedany z nowej serii tutaj w pracowni. Od Anny jedziemy na Queen Victoria Market aby zakupić parę drobiazgów. Doszliśmy do wniosku, że obecnie nie ma tu na czym oka zawiesić. Coraz więcej chińskiej, taniej tandety. Nawet deedgiridu można kupić za 20 dolarów. Oczywiście robiły je małe, żółte rączki. Wczoraj trafiliśmy wreszcie na lodówkę z ogłoszenia i pojechaliśmy ją zobaczyć i zaliczkować. Teraz zahaczamy o sklep aby przyjrzeć się jej bliżej i przy okazji zobaczyć ile zaoszczędziliśmy, bo ten Samsung z Marketplace jest jeszcze na gwarancji. Przy okazji pstrykamy kilka fotek ciekawym elewacjom nieopodal. Tego typu, niewysoka zabudowa jest typowa dla melbourneńskiego przedmieścia. Rzadko widuje się wyższe budynki a już w ogóle blokowiska tu nie występują.  Złamaliśmy jednak upór Hanki i zgodziła się na zakup nowego telewizora. Jedziemy teraz do sklepu w którym wczoraj wypatrzyliśmy coś ale tam okazuje się, że jest to ostatni i nie chcą nam go sprzedać. Jedziemy do innego oddalonego o 20 km i tam mimo sprawdzenia w poprzednim sklepie też jest ostatni. Nie dajemy za wygraną i po pertraktacjach wynoszę ze sklepu telewizor zawinięty jedynie w folię bąbelkową. W domu podłączam, uczę się aby zdążyć jeszcze pokazać Hance najważniejsze funkcje i ich obsługę. Jest to smart TV 4K LG i jak podłącza Hance kabel z Internetem to będzie jak znalazł. Jutro zaraz po dostarczeniu lodówki zamierzamy odwiedzić akwarium. Tyle razy byliśmy w Melbourne a nigdy do niego nie trafiliśmy.


ABQLPiotroskieLG

















12-14 sierpnia Melbourne


12-14 sierpnia, poniedziałek, wtorek, środa. Melbourne


Od poniedziałku postanawiamy zająć się sprawami, których nie udało się załatwić przed wyjazdem na północ 21 lipca. Trochę tego jest a czasu do piątku nie za dużo. Gosia obfotografowuje obejście i ogród rozmyślając z Hanką  co w nim zmienić. Jedziemy do sklepu, gdzie dobieramy Hance większe i z odpowiednią miękkością materaca łóżko, które będzie przywiezione do niej ale dopiero we wrześniu. Na popołudnie umawiamy się u znajomych, Gosi i Marka. Udaje się nam namówić Hankę na wspólny wyjazd do nich. Tam stroję pianino Calisia, które doprowadziłem do stanu używalności już w lutym zeszłego roku. Gospodarze częstują nas owocami a jeden z nich, który odkryli podczas pobytu na Bali, kierunku bardzo popularnego u Australijczyków, szczególnie nam smakował. Jak to się nazywało, zabijcie mnie nie pamiętam. Jak Marek to przeczyta może uzupełnię. Taką erratę przy okazji popełnię, bo właśnie Marek podpowiedział, że na parkingu przy Lake Hart przejście jest zabronione ale tylko przez torowisko a nie przez specjalnie do tego zrobiony tunel. Dodał również, że jeśli odpowiednie służby dotarłyby do zdjęć z okolic Cooper Pedy, gdzie Gosia leży na torach, to chyba by nas aresztowano.

Następnego dnia spożywamy jajka zakupione w drodze powrotnej. Nie da się tego opisać ale tak pysznych jajek dawno nie jedliśmy. Gosia twierdzi, że lata temu na Litwie też zakupiliśmy od gospodarzy i smakowały podobnie. Białka, co widać na patelni w ogóle się nie rozlewały. Miód w gębie po prostu. Na obiad natomiast Hanka postawiła dania kuchni chińskiej jak te niedzielne, na powitanie - pychota. Cały czas poszukujemy lodówki na Marketplace, bo obecna  jest dla Hanki za mała i niewygodna. Zamrażalnik ma na górze a po normalne produkty musi się schylać. Zostają zakupione kwiaty do ogródka i lada moment Gosia będzie robić za ogrodnika. Dokumentacja tego niestety jest na nowym nabytku Hanki, takim prostym aparacie fotograficznym ale robiącym fajne zdjęcia. Cały czas pracujemy nad Hanką w sprawie kupna nowego, nieco większego telewizora. Na razie jest nieugięta.

zapracoPiotroskiewane







dziwny owoc z Bali



Trzeba było Hankę opatulić jak Gosia pracowała w ogródku



 

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

11 sierpnia, Great Ocean Road i powrót do Melbourne

11 sierpnia, niedziela

Jeszcze krótka relacja z wczoraj. Po 23 kilometrach w stronę Melbourne minęliśmy granicę Australii Południowej z Wiktorią, mijając martwe obecnie winorośla znanego w Australii rejonu uprawy winorośli i wyrobu win Coonoowara. I nam też się je dobrze piło i miło czas spędziło.
Po 190 km osiągnęliśmy Warrnambool, gdzie zaczynamy jutro ostatni dzień naszego wyjazdu.

Noc była niespokojna. Deszcz co jakiś czas bębnił o dach i szyby a silniejsze podmuchy wiatru kołysały autem nas do snu.
Rano, kilkaset metrów dalej parkujemy przy Logans Beach koło platformy do obserwacji wielorybów. Właśnie teraz zimą przypływają tutaj i jest duża szansa aby je obserwować. Ale nie dzisiaj. Zaraz po wejściu na platformę mimo swojej wagi prawie odfrunąłem. Trudno było nawet oddychać. Fale, chociaż na zdjęciu tego nie widać, miały około 4 metrów. Może ogromne połacie piany pokrywające całą plażę dają świadectwo panującego szaleństwa. Wieloryby popłynęły dalej od brzegu i w głębiny. Szkoda, bo tutaj wiele ich przypływa ale głównie wieloryb Oceanu Południowego (southern right wale).
No cóż, nie można być pięknym…itd. Aby zobaczyć ogromnego ssaka będę musiał spojrzeć w lustro.
Ruszamy na wschód, do 60 km dalej ulubionego naszego miejsca Twelve Apostles. Po drodze widzimy niezbite dowody na panującą tutaj zimę. Całe stado papug galah obok klombu z narcyzami. Kilka kilometrów dalej znajdujemy zadaszone i dość spokojne miejsce na posiłek, stojący bar „Dwie tęczowe krowy” z atrakcją podczas jedzenia, prawdziwą tęczą. Nieopodal znajduje się punkt o nazwie Childern Cove od którego 110 km wybrzeża na wschód jest cmentarzyskiem 163 wraków rozbitych statków. Po drodze robimy zakup farmerskich jajeczek w samoobsługowym przydrożnym punkcie.
Dojeżdżamy Great Ocean Road do pierwszego ciekawego miejsca nad oceanem. Bay of Islands. Od tego momentu posuwamy się zajeżdżając w znane sobie zatoczki i poprzez miasteczko Port Campbell dojeżdżamy do Dwunastu Apostołów. To już dzisiaj mniej ostańców dzielnie walczących z naporem ogromnych fal. Z pewnością i one w przyszłości podziela los swoich leżących już pobratymców ale z kolei powstaną nowe pod naporem fal uderzających w wybrzeże. Tym czasem cieszą oko coraz większą rzeszę turystów. Jak pamiętamy naszą pierwszą wizytę tutaj w styczniu 2000 roku to zmieniło się nie tylko to co w oceanie. Zbudowano całe zaplecze, ścieżki wyasfaltowano, pobudowano płoty, platformy widokowe. Obok Visitor Center jest lądowisko dla helikopterów, skąd można polecieć i podziwiać cały region z powietrza. W 2000 polecieliśmy z dziećmi ale cena naszego lotu była niewiele wyższa od dzisiejszej ale za jedną osobę. Po całej okolicy chodzi się w wielkim tłoku i co charakterystyczne, to jedyne miejsce w całej Australii, gdzie ruch pieszy jest prawostronny. Tu większość turystów jest z krajów, gdzie taki ruch panuje na ulicach. Ogromna liczba to Azjaci a przede wszystkim Chińczycy. Jest trochę Francuzów i dwoje Polaków. Ogromne fale napierają na skały wytwarzając ogromne ilości piany. Wiatr rozwiewa ją po okolicy, spotykamy ją również 200, 300 metrów od brzegu jak opada na drogę, którą jedziemy. Mimo tego pogoda jest łaskawa i od czasu do czasu pozwala zrobić kilka zdjęć w promieniach słońca. Chcieliśmy zakończyć naszą wizytę zejściem na plażę schodami Gibsona. Niestety ze względu na pogodą zejście zamknięto. Jest prawie 16:00 i mamy 250 km do Melbourne, gdzie Hanka czeka z gorącym posiłkiem. Dojeżdżamy przed 20:00 i po pierwszej od Gór MacDonella kąpieli pałaszujemy przepyszną chińszczyznę. No cóż, dziś dzień chiński.

greatPiotroskieroad







a to nasz nowy nabytek



To białe to piana













W oddali 12 Apostołów

Port Campbell