poniedziałek, 29 stycznia 2018

Outback - wyjazd

27 stycznia, sobota 

Jeszcze wczoraj zatrudniliśmy pralkę, ustaliliśmy plany na jutrzejsze przedpołudnie a później zająłem się uzupełnianiem bloga o zapisane  na promie wpisy. Po tym poczułem ogromne zmęczenie, więc Gosia zajęła się przekazywaniem Hance wrażeń z pobytu na Tasmanii i z powrotu.
Po śniadaniu ruszyliśmy do sklepów aby uzupełnić nasze zaopatrzenie i lodówkę Hanki. Spakowaliśmy nie do końca wyschnięte rzeczy i po 14:00 ruszyliśmy w trasę. Mimo, że to sobota przebijanie się przez miasto zajęło nam godzinę. Kiedy już osiągnęliśmy Princes Hwy bez zwalniających świateł i tłoku obraliśmy kierunek na północny zachód w stronę Mildury. Plan zakładał przejechanie tego dnia 600km co licząc godzinę jazdy po ciemku powinno się udać.

Po drodze w kilku ciekawych miejscach zatrzymaliśmy się a Gosia zaplanowała jedną atrakcję – największe słone jezioro w Wiktorii Lake Tyrrel.


Już z daleka widać było, że woda wyparowała pozostawiając jedynie białą sól w lekko różowawym odcieniu. Nieliczne kałuże zawierały wodę o przesyconym roztworze soli czego Gosia doświadczyła.
Chcieliśmy tutaj zrobić sobie jedzonko ale muchy w ilościach hurtowych skutecznie odwiodły nas od tego pomysłu. Po drodze mijaliśmy pojedyncze wraki samochodów i cmentarzyska na których zauważyliśmy egzemplarze z połowy zeszłego wieku.

Plan został wykonany i za Mildurą około 23:00 zalegliśmy na parkingu którego zalety mieliśmy odkryć dopiero rano.


przesolone Piotroskie

niedziela, 28 stycznia 2018

Tasmania – powrót

26 stycznia, piątek 

Obydwie komórki punktualnie o 6:00 zagrały na pobudkę. Staliśmy obok stoliczka na samym cyplu przy wylocie na ocean. Szybka toaleta, po kanapce i do kolejki na prom. https://www.makeittasmania.com.au/
Po godzinie siedzieliśmy przy stoliku i rozgrywaliśmy kolejną partyjkę kości. Wynik jest dla mnie miażdżący 22:12. prawie dziesięciogodzinny rejs z Devonport do Melbourne jest dość monotonny. 26 stycznia to dzień Australii i sądziliśmy, że prom będzie kipiał od atrakcji. Tym czasem zorganizowano tylko występ dla najmłodszych.




Przechadzamy się  po pokładzie, pijemy kawy, jemy kanapki, gramy w kości i ….. ktoś na zewnątrz wskazuje na coś ręką za burtą. Wybiegamy i przyglądamy się baraszkującym delfinom Niestety prędkość prawie 40 km na godzinę nie daje szansy delfinom, które szybko zostają w tyle.
Na jednym z monitorów zauważyliśmy reklamówkę zachęcającą do przyjazdu na Tasmanię do pracy. Wymieniano tam sporo zawodów a na końcu podano stronę internetową. Zamieszczam ją, może kogoś zainteresuje https://www.makeittasmania.com.au/

Kolejna partia kości przypieczętowuje moją hegemonie promową i ustala wynik na 22:18. Przed 19:00 jesteśmy w porcie ale z promu zjeżdżamy prawie na końcu a u Hanki meldujemy się przed w pół do ósmej.

Tasmaniaki Piotroskie


piątek, 26 stycznia 2018

Tasmania - wokół rzeki Tamar

25 stycznia, czwartek

To ostatni dzień naszego pobytu na Tasmanii. Oceniamy przede wszystkim, że zabrakło nam co najmniej 2 dni, tych poświęconych na podróż. Pewnie i tak wiele pominęlibyśmy ale z naszych planów trzeba było co nieco wyciąć. Lawendowej farmy w Bridestowe jednak nie omijamy. Kolorów z reklamowych folderów nie ma już dawno, apogeum przypada na grudzień, ale i tak nam się udało, ponieważ to ostatni dzień ścinania kwiatów.

Pracujące tu traktory mają trochę do przejechania. Gdyby połączyć zagony lawendowe w jeden to miałby 200 km długości.  Zapach lawendy jest tak silny, że od razu wywołuje odruch kichania. Przyznam, że takiego stężenia wonnych związków jeszcze nie zaznałem.

W sklepiku wszystko jest w kolorze lawendy wraz z maskotką farmy misiem Bobbie. Nas zainteresowały lody, nie tylko w kolorze lawendy ale również o lawendowym smaku.
W George Town natrafiliśmy na połączone jakby węzłem małżeńskim dwa  iglaste drzewa, których dwie gałęzie przechodziły w jeden konar.
Do Beauty Point po drugiej stronie rzeki, gdzie czekają nas kolejne atrakcje mimo, że w linii prostej jest zaledwie 5 km musimy jechać 40 km przez najbliższy most Batmana. Tam odrabiamy zaległość z Cradle Mountains NP i co prawda w warunkach zoo ale przyglądamy się plathypusom,  czyli dziobakom.

Były tam również kolczatki, które pałaszowały ze smakiem podane przysmaki. W budynku obok mogliśmy podziwiać na żywo to, co już niejednokrotnie oglądaliśmy na filmach. Doznania jednak są podobne jak słuchanie artysty na koncercie kiedy wcześniej odtwarzało się jego nagrania.


Koniki morskie to niezwykłe stworzenia dziwacznie poruszające się w wodzie. Ten gatunek ryb  generalnie ma bardzo podobne kształty oprócz tych upstrzonych, różnokolorowych i fotogenicznych stworów. Te brzuchate to samce, wyglądają jak ciężarne i po jakimś okresie wypuszczają pojedynczo około 200 szt. noworodków na wolność.

  Na końcu atrakcja, trzymanie konika w rękach. Największa frajdę mają tu oczywiście dzieciaki i Goga.
Zjeżdżamy prawie do początku rozlewiska jakie tworzy rzeka Tamar do Launceston, gdzie robimy zakupy i nic nie byłoby do opisania gdyby nie stłuczka, której byliśmy świadkami. Stłuczka, zwykła rzecz ale jak odmienna reakcja jej uczestników niż w Polsce. Czekaliśmy na światłach aby skręcić w prawo kiedy usłyszeliśmy pisk opon i na naszych oczach auto uderzyło w tył innego a to pchnięte w tył kolejnego. Samochód środkowy ucierpiał najbardziej. Ten z przodu trochę zadrapany tył a ten z tyłu harmonijka z przodu. Ze środkowego wysiadła dziewczyna i zalała się łzami. Co zrobił winowajca całego zajścia? Otóż nie zaczął drzeć się „Po coś ty głupia babo hamowała?” lub „Do garów a nie prowadzić samochód!” Nic podobnego. Podszedł do dziewczyny, objął ją ramieniem i przytulił przepraszając i pocieszając zarazem. To nie bajka, to się zdarzyło naprawdę, widzieliśmy to na własne oczy. Co za kraj? Co za ludzie? Nadmienię tylko, że oboje mieli starutkie auta w odróżnieniu do tego pierwszego, Toyoty Yaris, chyba nówki. Z przejęciem, rozprawiając jeszcze długo o tym co zaszło kierowaliśmy nasze Mitsubishi w stronę Devonport. Zahaczyliśmy jeszcze o winiarnię, bo Gosia zapałała chęcią zakupienia tasmańskiego wina. Spośród dwóch degustowanych z lekkim szumem w głowie wybrała to lepsze. Trochę się pan zdziwił myśląc, ze ma do czynienia ze smakoszem, który doceni lepszy wyrób. Gosia wybrała lepsze dla siebie i zupełnym przypadkiem dla portfela. Jak się okazało wybrała najtańsze i oszczędziła ze dwadzieścia dolarów.


Jeszcze tylko jeden postój po drodze i dojeżdżamy do Devonport, gdzie poszukujemy miejsca na nocleg koniecznie blisko przeprawy promowej. Jutro rano płyniemy do Melbourne i chcemy być w miarę szybko na promie.


plathyPiotroskiepusy

Tasmania - Wielka Wschodnia Droga Oceaniczna

24 stycznia 2018, środa 

Jeszcze jeden znak z diabełkiem a przy okazji przypomniało mi się, że dwukrotnie spotkaliśmy w identycznych niemalże okolicznościach węża tygrysiego. Przed tym jadowitym przedstawicielem gadów przestrzegano w wielu miejscach, zwracając uwagę na szczególną ich aktywność w bieżącym okresie. Pierwszy raz o mało go nie przejechałem jak się wygrzewał na asfalcie ale inteligentnie zwinął się i zmieścił między kołami. Ten był koloru jasnego. Drugi, trzy dni temu również ogrzewał się na drodze ale zauważyłem go wcześniej, i gdy po zatrzymaniu  już miałem wyskoczyć po aparat, z uniesioną głową, patrząc w moją stronę szybko prysnął w krzaki. Ten egzemplarz był czarny, czyli już po linieniu.

Droga oceaniczna, którą się poruszamy na północ cały czas kusi przepięknym kolorem wody, silnie kontrastującym z białym piaskiem plaży. Dajemy się skusić oczywiście i to dwukrotnie. Przed wyjazdem, sprawdzając prognozę długoterminową dla Tasmanii troszkę się martwiliśmy. Przewidywano temperatury około 20o C.  Spotkało nas miłe zaskoczenie w postaci prawie 10 stopni więcej. Woda też jest dość ciepła.
Zatrzymaliśmy się przy starym dość ciekawym moście. Jego barierki są zrobione z ostrych wystających kamieni.

Cały czas mijamy tereny pełne  winnic, sadów, upraw rolniczych, a farmerzy kuszą swoimi produktami lokalnymi, gdzie przykładowo 1 pomidor kosztuje 1 AUD. Jak się dowiedzieliśmy tutejsze szczepy winogron są bardzo cenione w Australii i tam dały początek słynnym uprawom w okolicach Adelajdy w Dolinie Barossa.
Kilometry pokonujemy z wielkim trudem, bo co rusz napotykamy jakiś lookout. Zjeżdżamy więc i podziwiamy  piękne widoki.



Kolejna plaża skusiła nas do wyciągnięcia płetw i masek, które zabieraliśmy bez większego przekonania. To nie była rafa ale falujące wodorosty i egzotyczne ryby prezentowały się dość atrakcyjnie.

Kamienie na brzegu pokryte były jak wykładziną  maleńkimi skorupiakami. Można było po tym chodzić, bo całość była miękka a przede wszystkim chroniła przed poślizgiem. Po 17:00 docieramy do St Helen , gdzie ulice czerwienią się od kwitnących eukaliptusów.

Na przystani spotykamy odjeżdżającego wędkarza, który oznajmia mi smutną wiadomość, że na jutro ma już pełny skład na ryby. Informacja turystyczna jest zamknięta i nikogo więcej nie spotkaliśmy. No cóż, ten prezent urodzinowy nie wypalił.
Nie ryzykujemy pozostania do dnia następnego. Mamy przed sobą jeden dzień, ponad 300 km do Devonport i jakieś jeszcze atrakcje po drodze. Jedziemy aż do zmroku.

bezPiotroskierybne


czwartek, 25 stycznia 2018

Tasmania - Wildlife, Port Artur, moje urodziny

23 stycznia 2018, wtorek, moje urodziny

W najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że moją 60-tkę spędzać będę na Tasmanii. W dodatku znaleźliśmy się w jej południowej części, czyli najdalej od miejsca mojego urodzenia jak to możliwe. Pierwszym prezentem tego dnia było spotkanie endemicznej sosny huon.

Długie i miękkie igły nie przypominały żadnego z iglastych drzew europejskich. Jako, że nie butwieje cenne było przede wszystkim dla szkutników. Drugim prezentem były niekończące się powiadomienia z Facebooka, Skype'a i sms-owe na komórce jak tylko złapaliśmy sieć. Wszystkim składającym życzenia z tego miejsca serdecznie dziękuję. Jadąc na północ minęliśmy Hobart i przejechaliśmy Tasman Bridge a na drugim brzegu znaleźliśmy miejsce na fotkę.
Stąd wyraźnie widać dwa odróżniające się przęsła. To wynik katastrofy, która miała miejsce na początku 1975 roku. Wtedy to statek dowodzony przez polskiego kapitana uderzył w most i spowodował jego zawalenie pod dwoma filarami. Kilka aut zawisło na krawędzi hamując w ostatniej chwili, inni nie mieli szczęścia spadając z wysokości kilkudziesięciu metrów do rzeki. Most był nieczynny przez 2,5 roku a oddano go odbudowując pylony z większą przerwą między nimi.  Być na Tasmanii i nie zobaczyć diabła tasmańskiego. Zajeżdżamy więc do małego Wildlife’u o nazwie UnZoo. Tu najpierw karmimy gęsi kapodzioby a później oglądamy karmienie niełaza plamistego, bezpośredniego krewnego diabła tasmańskiego.


Są tu oczywiście w większej ilości kangury, które kryjąc się w cieniu drzew dawały się acz niechętnie podrapać za uchem.

Udało się uchwycić małego podczas posiłku. Na koniec główna atrakcja – karmienie diabłów tasmańskich. Pan z obsługi mówił bardzo dużo ale niestety nie wszystko zrozumieliśmy. Diabły mają jeden z najmocniejszych uścisków szczęk na cm2.



Walka o kawałek mięsa pozornie wyglądała groźnie, naprawdę diabły dzięki niej łatwiej radzą sobie z jego rozrywaniem . Zwierzęta te żyją około 6 lat wydając w ciągu życia 12 potomków. Jest tu nawet mały cmentarz poprzednich mieszkańców.
Stamtąd zjeżdżamy do Port Artur, który jest obok Sydney miejscem w którym rozpoczęła się cywilizacja białego człowieka w całej Australii. Zwiedzamy teren dawnego kompleksu więziennego. Wiele lat temu spłonął niemal doszczętnie ale został w latach 80-tych odbudowany i udostępniony do zwiedzania. W pierwszej połowie XIX w. przebywało tu 12 tyś. więźniów. Oszczędzę opisu metod zniewalania opornych osobników powiem tylko, że wielu po tym nie wracało do poprzedniego stanu psychicznego.


Nawet dzisiaj szokuje kontrast między celami skazanych a komfortowymi jak na dzisiejsze czasy wnętrzami najwyższych rangą strażników, którzy przebywali tu z całymi rodzinami.



Był tu również szpital i kościół ale pozostały z nich tylko ruiny.

Właściwie Port Artur zaczyna się i kończy w tym miejscu, miasta jako takiego nie ma i można to przyrównać do Alcatraz, ponieważ uciekło z tego więzienia tylko 2 ludzi. To miejsce było w 1996 roku sceną straszliwej tragedii. Szaleniec zastrzelił 36 turystów. Do dzisiaj odbywa karę dożywocia bez możliwości zwolnienia w więzieniu w Hobart. Ruszamy aby znaleźć zaciszne miejsce na moją imprezę urodzinową. Wcześniej zajrzeliśmy do bottle shopu  a że jesteśmy w kraju egzotycznym to też uraczymy się dzisiaj egzotycznym trunkiem – Malibu. Dobrze, że się zabezpieczyłem bo nie smakowało mi absolut...nie.


Stare w połowie Piotroskie