piątek, 12 stycznia 2018

Startujemy

7-9 stycznia 2018 w podróży, pierwszy raz w Melbourne

Minęło kilka dni i trochę od wyjazdu się wydarzyło, chociaż podróżowanie jeszcze przed nami.

Niedzielne śniadanie z Mateuszem, bacon & eggs było małym preludium przed zmianą na ponad miesiąc kraju. O 10:00 machaliśmy Matikowi z okien autobusu, który spod Dworca Głównego wyruszał w trasę na lotnisko Tegel.

Na miejscu prawie pięć godzin do odlotu spędziliśmy najpierw przy kawie grając w kości a później z wieży widokowej przyglądaliśmy się startującym i lądującym samolotom. O 16:45 wystartowaliśmy do Frankfurtu, skąd po godzinie airbusem A 330-200 Air China wyruszyliśmy w ponad dziesięciogodzinny lot do Szanghaju. Nie zaskoczył mnie standard, który daleki był od qatarskich linii, którymi lataliśmy ostatnio. Samolot stary, awaryjnie działające ekrany, jedzenie dość monotonne a przede wszystkim nie serwowano drinków.


W Szanghaju z sześciu godzin oczekiwania pierwszą wydostawaliśmy się poprzez kolejne kontrole do terminalu. Myśleliśmy o jakimś spacerze po mieście ale do centrum była godzina drogi metrem. Wiele osób chodziło w maskach co nas trochę zdziwiło, ale jak wystawiliśmy głowy za drzwi okazało się, że widoczność była jedynie do 200 metrów.
Nie dowiedzieliśmy się czy to smog czy fog ale ten brak wizji definitywnie nas zniechęcił. Druga część podróży do Melbourne, dłuższa o jakieś 20 minut rozpoczęła się i trwała aż do środkowej Australii w ciemnościach. Czerwony kontynent objawił się nam w promieniach wschodu słońca, który na wysokości ponad 11 km jest zjawiskowy.
Punktualnie o 9:00 czasu miejscowego we wtorek (23:00 czasu polskiego, poniedziałek) dotknęliśmy kołami płyty Tullamarine, międzynarodowego lotniska w Melbourne. Pierwszy raz przeżyliśmy tak energiczne hamowanie jakie zaserwował nam pilot. Gdyby nie pas wypadłbym z fotela. Później sprawdziłem na nagraniu, że trwało to zaledwie 20 sekund, po których nastąpiła prędkość kołowania. Śmialiśmy się, że pilot się spieszył i nie chciał minąć pierwszego zjazdu z pasa aby jak najszybciej dotrzeć do rękawa. Chyba też z tego skorzystaliśmy, bo po wizycie w sklepie wolnocłowym, odprawie i odbiorze bagażu oraz 15 minutowemu oczekiwaniu na taksówkę już o 10:45 byliśmy u Hanki na Riversdale Rd.
Rozpakowywanie pominąłbym ale……. . Walizka była owinięta folią i w nienaruszonym stanie zarówno na zewnątrz jak i w środku. Drugi był wór żołnierski z moimi rzeczami. Szyfrowa kłódka otworzyła się bez zarzutu i rozpocząłem wypakowywanie. Po chwili w moich rękach znalazł się dokument z którego wynikało, że przeprowadzono kontrolę zawartości i za tę czynność serdecznie przepraszają i tam coś jeszcze. Wkurzyłem się niemiłosiernie bo te przeszukanie zrobili jeszcze na Tegel, gdzie po odprawie spokojnie czekaliśmy na wylot. A nie wypadało poprosić podróżnego do pokoju przeszukań i dokonać czynności w jego obecności? Rozumiem, że tuba PCV w której przewoziłem wędkę wyglądała jak kawałek rakiety lub pancerfausta ale ta aparatura do prześwietlania nie wykazała, że jest tam wędka kilka długopisów, gacie i skarpety?  A gdyby zamknięcie było solidniejsze, to co? Przecięliby kłódkę lub rozdarli materiał?  Wzburzyło mną to i jeszcze godzinę pomstowałem na Niemców jak swego czasu wysadzony z samolotu z krzesełkiem Jan Maria.
Cztery godziny później tramwajem jechaliśmy do City. Zamierzaliśmy dowiedzieć się jak najwięcej w sprawie planów ale o tych dopiero w kolejnych wpisach miejmy nadzieje przy ich realizacji. Pierwsze kroki natomiast skierowaliśmy do znanego z poprzednich pobytów baru, gdzie serwują przepyszne kebaby z baraniny - palce lizać.


zbaraniałe Piotroskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz