piątek, 26 stycznia 2018

Tasmania - wokół rzeki Tamar

25 stycznia, czwartek

To ostatni dzień naszego pobytu na Tasmanii. Oceniamy przede wszystkim, że zabrakło nam co najmniej 2 dni, tych poświęconych na podróż. Pewnie i tak wiele pominęlibyśmy ale z naszych planów trzeba było co nieco wyciąć. Lawendowej farmy w Bridestowe jednak nie omijamy. Kolorów z reklamowych folderów nie ma już dawno, apogeum przypada na grudzień, ale i tak nam się udało, ponieważ to ostatni dzień ścinania kwiatów.

Pracujące tu traktory mają trochę do przejechania. Gdyby połączyć zagony lawendowe w jeden to miałby 200 km długości.  Zapach lawendy jest tak silny, że od razu wywołuje odruch kichania. Przyznam, że takiego stężenia wonnych związków jeszcze nie zaznałem.

W sklepiku wszystko jest w kolorze lawendy wraz z maskotką farmy misiem Bobbie. Nas zainteresowały lody, nie tylko w kolorze lawendy ale również o lawendowym smaku.
W George Town natrafiliśmy na połączone jakby węzłem małżeńskim dwa  iglaste drzewa, których dwie gałęzie przechodziły w jeden konar.
Do Beauty Point po drugiej stronie rzeki, gdzie czekają nas kolejne atrakcje mimo, że w linii prostej jest zaledwie 5 km musimy jechać 40 km przez najbliższy most Batmana. Tam odrabiamy zaległość z Cradle Mountains NP i co prawda w warunkach zoo ale przyglądamy się plathypusom,  czyli dziobakom.

Były tam również kolczatki, które pałaszowały ze smakiem podane przysmaki. W budynku obok mogliśmy podziwiać na żywo to, co już niejednokrotnie oglądaliśmy na filmach. Doznania jednak są podobne jak słuchanie artysty na koncercie kiedy wcześniej odtwarzało się jego nagrania.


Koniki morskie to niezwykłe stworzenia dziwacznie poruszające się w wodzie. Ten gatunek ryb  generalnie ma bardzo podobne kształty oprócz tych upstrzonych, różnokolorowych i fotogenicznych stworów. Te brzuchate to samce, wyglądają jak ciężarne i po jakimś okresie wypuszczają pojedynczo około 200 szt. noworodków na wolność.

  Na końcu atrakcja, trzymanie konika w rękach. Największa frajdę mają tu oczywiście dzieciaki i Goga.
Zjeżdżamy prawie do początku rozlewiska jakie tworzy rzeka Tamar do Launceston, gdzie robimy zakupy i nic nie byłoby do opisania gdyby nie stłuczka, której byliśmy świadkami. Stłuczka, zwykła rzecz ale jak odmienna reakcja jej uczestników niż w Polsce. Czekaliśmy na światłach aby skręcić w prawo kiedy usłyszeliśmy pisk opon i na naszych oczach auto uderzyło w tył innego a to pchnięte w tył kolejnego. Samochód środkowy ucierpiał najbardziej. Ten z przodu trochę zadrapany tył a ten z tyłu harmonijka z przodu. Ze środkowego wysiadła dziewczyna i zalała się łzami. Co zrobił winowajca całego zajścia? Otóż nie zaczął drzeć się „Po coś ty głupia babo hamowała?” lub „Do garów a nie prowadzić samochód!” Nic podobnego. Podszedł do dziewczyny, objął ją ramieniem i przytulił przepraszając i pocieszając zarazem. To nie bajka, to się zdarzyło naprawdę, widzieliśmy to na własne oczy. Co za kraj? Co za ludzie? Nadmienię tylko, że oboje mieli starutkie auta w odróżnieniu do tego pierwszego, Toyoty Yaris, chyba nówki. Z przejęciem, rozprawiając jeszcze długo o tym co zaszło kierowaliśmy nasze Mitsubishi w stronę Devonport. Zahaczyliśmy jeszcze o winiarnię, bo Gosia zapałała chęcią zakupienia tasmańskiego wina. Spośród dwóch degustowanych z lekkim szumem w głowie wybrała to lepsze. Trochę się pan zdziwił myśląc, ze ma do czynienia ze smakoszem, który doceni lepszy wyrób. Gosia wybrała lepsze dla siebie i zupełnym przypadkiem dla portfela. Jak się okazało wybrała najtańsze i oszczędziła ze dwadzieścia dolarów.


Jeszcze tylko jeden postój po drodze i dojeżdżamy do Devonport, gdzie poszukujemy miejsca na nocleg koniecznie blisko przeprawy promowej. Jutro rano płyniemy do Melbourne i chcemy być w miarę szybko na promie.


plathyPiotroskiepusy

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz