czwartek, 25 stycznia 2018

Tasmania - Wildlife, Port Artur, moje urodziny

23 stycznia 2018, wtorek, moje urodziny

W najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że moją 60-tkę spędzać będę na Tasmanii. W dodatku znaleźliśmy się w jej południowej części, czyli najdalej od miejsca mojego urodzenia jak to możliwe. Pierwszym prezentem tego dnia było spotkanie endemicznej sosny huon.

Długie i miękkie igły nie przypominały żadnego z iglastych drzew europejskich. Jako, że nie butwieje cenne było przede wszystkim dla szkutników. Drugim prezentem były niekończące się powiadomienia z Facebooka, Skype'a i sms-owe na komórce jak tylko złapaliśmy sieć. Wszystkim składającym życzenia z tego miejsca serdecznie dziękuję. Jadąc na północ minęliśmy Hobart i przejechaliśmy Tasman Bridge a na drugim brzegu znaleźliśmy miejsce na fotkę.
Stąd wyraźnie widać dwa odróżniające się przęsła. To wynik katastrofy, która miała miejsce na początku 1975 roku. Wtedy to statek dowodzony przez polskiego kapitana uderzył w most i spowodował jego zawalenie pod dwoma filarami. Kilka aut zawisło na krawędzi hamując w ostatniej chwili, inni nie mieli szczęścia spadając z wysokości kilkudziesięciu metrów do rzeki. Most był nieczynny przez 2,5 roku a oddano go odbudowując pylony z większą przerwą między nimi.  Być na Tasmanii i nie zobaczyć diabła tasmańskiego. Zajeżdżamy więc do małego Wildlife’u o nazwie UnZoo. Tu najpierw karmimy gęsi kapodzioby a później oglądamy karmienie niełaza plamistego, bezpośredniego krewnego diabła tasmańskiego.


Są tu oczywiście w większej ilości kangury, które kryjąc się w cieniu drzew dawały się acz niechętnie podrapać za uchem.

Udało się uchwycić małego podczas posiłku. Na koniec główna atrakcja – karmienie diabłów tasmańskich. Pan z obsługi mówił bardzo dużo ale niestety nie wszystko zrozumieliśmy. Diabły mają jeden z najmocniejszych uścisków szczęk na cm2.



Walka o kawałek mięsa pozornie wyglądała groźnie, naprawdę diabły dzięki niej łatwiej radzą sobie z jego rozrywaniem . Zwierzęta te żyją około 6 lat wydając w ciągu życia 12 potomków. Jest tu nawet mały cmentarz poprzednich mieszkańców.
Stamtąd zjeżdżamy do Port Artur, który jest obok Sydney miejscem w którym rozpoczęła się cywilizacja białego człowieka w całej Australii. Zwiedzamy teren dawnego kompleksu więziennego. Wiele lat temu spłonął niemal doszczętnie ale został w latach 80-tych odbudowany i udostępniony do zwiedzania. W pierwszej połowie XIX w. przebywało tu 12 tyś. więźniów. Oszczędzę opisu metod zniewalania opornych osobników powiem tylko, że wielu po tym nie wracało do poprzedniego stanu psychicznego.


Nawet dzisiaj szokuje kontrast między celami skazanych a komfortowymi jak na dzisiejsze czasy wnętrzami najwyższych rangą strażników, którzy przebywali tu z całymi rodzinami.



Był tu również szpital i kościół ale pozostały z nich tylko ruiny.

Właściwie Port Artur zaczyna się i kończy w tym miejscu, miasta jako takiego nie ma i można to przyrównać do Alcatraz, ponieważ uciekło z tego więzienia tylko 2 ludzi. To miejsce było w 1996 roku sceną straszliwej tragedii. Szaleniec zastrzelił 36 turystów. Do dzisiaj odbywa karę dożywocia bez możliwości zwolnienia w więzieniu w Hobart. Ruszamy aby znaleźć zaciszne miejsce na moją imprezę urodzinową. Wcześniej zajrzeliśmy do bottle shopu  a że jesteśmy w kraju egzotycznym to też uraczymy się dzisiaj egzotycznym trunkiem – Malibu. Dobrze, że się zabezpieczyłem bo nie smakowało mi absolut...nie.


Stare w połowie Piotroskie

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz