24 stycznia 2018, środa
Jeszcze jeden znak z diabełkiem a przy okazji przypomniało
mi się, że dwukrotnie spotkaliśmy w identycznych niemalże okolicznościach węża
tygrysiego. Przed tym jadowitym przedstawicielem gadów przestrzegano w wielu
miejscach, zwracając uwagę na szczególną ich aktywność w bieżącym okresie.
Pierwszy raz o mało go nie przejechałem jak się wygrzewał na asfalcie ale
inteligentnie zwinął się i zmieścił między kołami. Ten był koloru jasnego.
Drugi, trzy dni temu również ogrzewał się na drodze ale zauważyłem go wcześniej,
i gdy po zatrzymaniu już miałem
wyskoczyć po aparat, z uniesioną głową, patrząc w moją stronę szybko prysnął w
krzaki. Ten egzemplarz był czarny, czyli już po linieniu.
Droga oceaniczna, którą się poruszamy na północ cały czas
kusi przepięknym kolorem wody, silnie kontrastującym z białym piaskiem plaży.
Dajemy się skusić oczywiście i to dwukrotnie. Przed wyjazdem, sprawdzając
prognozę długoterminową dla Tasmanii troszkę się martwiliśmy. Przewidywano
temperatury około 20o C.
Spotkało nas miłe zaskoczenie w postaci prawie 10 stopni więcej. Woda
też jest dość ciepła.
Zatrzymaliśmy się przy starym dość ciekawym moście. Jego
barierki są zrobione z ostrych wystających kamieni.
Cały czas mijamy tereny pełne winnic, sadów, upraw rolniczych, a farmerzy
kuszą swoimi produktami lokalnymi, gdzie przykładowo 1 pomidor kosztuje 1 AUD.
Jak się dowiedzieliśmy tutejsze szczepy winogron są bardzo cenione w Australii
i tam dały początek słynnym uprawom w okolicach Adelajdy w Dolinie Barossa.
Kilometry pokonujemy z wielkim trudem, bo co rusz napotykamy jakiś lookout.
Zjeżdżamy więc i podziwiamy piękne
widoki.Kolejna plaża skusiła nas do wyciągnięcia płetw i masek, które zabieraliśmy bez większego przekonania. To nie była rafa ale falujące wodorosty i egzotyczne ryby prezentowały się dość atrakcyjnie.
Kamienie na brzegu pokryte były jak wykładziną maleńkimi skorupiakami. Można było po tym chodzić, bo całość była miękka a przede wszystkim chroniła przed poślizgiem. Po 17:00 docieramy do St Helen , gdzie ulice czerwienią się od kwitnących eukaliptusów.
Na przystani spotykamy odjeżdżającego wędkarza, który oznajmia mi smutną wiadomość, że na jutro ma już pełny skład na ryby. Informacja turystyczna jest zamknięta i nikogo więcej nie spotkaliśmy. No cóż, ten prezent urodzinowy nie wypalił.
Nie ryzykujemy pozostania do dnia następnego. Mamy przed sobą jeden dzień, ponad 300 km do Devonport i jakieś jeszcze atrakcje po drodze. Jedziemy aż do zmroku.
bezPiotroskierybne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz