wtorek, 23 stycznia 2018

Great Ocean Road

16 stycznia 2018, wtorek

Położyliśmy się po powrocie od Marków około 0:30 a już przed 6:00 wstawaliśmy aby wyjeżdżając z Melbourne uniknąć porannych korków.
A dokąd to?  Do jednego z naszych ulubionych miejsc w Australii ale o tym za chwilę.
Po drodze zahaczyliśmy o jeszcze zamknięte zagrody ze zwierzątkami. Kiedy tak zaglądaliśmy przez płot wyszedł pan i otworzył furtkę, bo przecież nie wypada aby turyści nawet o tak wczesnej porze nie weszli do środka. Tu spotkaliśmy w naszej tegorocznej wyprawie po raz pierwszy walabie i strusia.
Great Ocean Road dokąd się udajemy to droga oceaniczną ciągnąca się prawie 200 km wzdłuż wybrzeża. Na końcu dojeżdża się do Dwunastu Apostołów. Niezwykłej formacji ostańców skalnych stojących samotnie kilkadziesiąt metrów od lądu i świadczących o tym, że były dawno temu jego częścią. Apostołów już kilku ubyło, bo część poddała się niszczycielskiemu naporowi oceanu, widok jednak jest nadal fascynujący.



Podjeżdżamy do wszystkich poprzednimi razy odwiedzanych miejsc i spacerujemy utrwalając na filmie i zdjęciach niemniej piękne wytwory natury.




Zachodzimy do zatoki, w której swoje ocalenie znalazło dwoje rozbitków ze statku który płynął z Anglii do Melbourne. Już wiwatowano na cześć kapitana za szczęśliwe zakończenie rejsu, gdy nagle statek uderzył w podwodną skałę i błyskawicznie pogrążył się w oceanie. Tylko panience z wyższych sfer udało się przeżyć a utonęła jej cała rodzina. Drugim uratowanym był młodzieniec z obsługi statku. Ona   wróciła do Irlandii a on pływał jeszcze długo i przeżył  dwie podobne katastrofy.
W tym szczęśliwym miejscu moczymy nogi na tyle pechowo, że spodnie całkiem Gosi zamokły i trzeba było je jakoś wysuszyć, najpierw grając na nich w kości a później tak.

Na jednym z parkingów zaparkowaliśmy koło takiego samochodu. Kilka dowcipnych powiedzonek o Chucku Norrisie słyszałem ale to po raz pierwszy.
Zachód słońca obserwowaliśmy ze „Schodów Gibbsona” . 18 lat temu, kiedy to zjawisko podziwialiśmy z latarni morskiej na Cape Otway zwrócono nam uwagę na powidok, który występuje tuż przed wpadnięciem słońca do oceanu. Miała to być zielonego koloru obwódka wokół tarczy słonecznej. Niestety nikt z nas tego nie dostrzegł. Gosia, która w innym miejscu podziwiała dzisiejszy zachód wróciła do mnie kiedy zwijałem sprzęt i z wypiekami na twarzy oznajmiła, że widziała wyraźnie tą zieloną obręcz dzięki okularom przeciwsłonecznym i lornetce. Będę musiał tego spróbować przy następnej okazji.

Później wróciliśmy do miejsca, gdzie doczytaliśmy, że po zmroku odbędzie się niezwykłe widowisko – powrót ptaków, które cały dzień polowały na otwartym oceanie a teraz z żołądkami pełnymi ryb wracają do swoich piskląt. Cała historia jest niezwykle ciekawa i zaraz opisze ją Gosia.
Mutton bird – burzyk cienkodzioby przylatuje na tę wysepkę, powstałą z erozji klifów, każdego roku w październiku, w ilościach do kilkudziesięciu tysięcy sztuk z odległych o kilkanaście tysięcy km wysp Aleluckich koło Alaski. Tutaj, w arcybezpiecznym miejscu, pozbawionym naturalnych wrogów jak lisy, czy koty, łączą się w pary na całe życie, składają jaja, z których w okresie 10-20 stycznia wykluwają się pisklęta. Przez pierwsze tygodnie występuje wielkie karmienie młodego pokolenia, do tego stopnia, że osiągają większą wagę od swoich rodziców. Tak podkarmione młode są pozostawiane same sobie, bo rodzice opuszczają wyspę definitywnie, wracając na Aleuty. Młode, korzystając z nagromadzonego tłuszczu, nabierają sił, dorośleją i cztery tygodnie później stając się zdolne do lotu podążają śladami rodziców. Bez przewodnika, polegając na wszczepionym instynkcie pokonują dystans przez Pacyfik do miejsca,  gdzie  spotkają starsze pokolenia swoich pobratymców. Dzięki wysokiej czułości w zapadających ciemnościach udaje się zrobić kilka fotek.
Później już tylko 300 km drogi powrotnej do Melbourne. W domu jesteśmy po pierwszej w nocy.


GreatPiotroskieRoad

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz