wtorek, 23 stycznia 2018

Tasmania północno - zachodnia

19 stycznia 2018, piątek

Spaliśmy przy samej plaży, więc toaleta poranna to po prostu kąpiel w oceanie. Woda dość ciepła aby się zamoczyć a przejrzystość idealna. Piasek na plaży bielusieńki, niemalże jak śnieg.


Po drugiej stronie parkingu dostępu do wody bronił kamienisty brzeg. Przy śniadaniu, w czajniczku odkryłem brakujące elementy bielizny, które tam umieściłem aby naczynia nie obijały się w bagażu podczas lotu.
Kiedy jedliśmy słychać było jakieś krzyki ale nie mogliśmy zlokalizować skąd? Przyjrzyjcie się temu zdjęciu, może Wam się uda coś zauważyć?
Nam trochę zeszło ale w końcu na czubku norfolk tree odnaleźliśmy kilkuletniego  autora okrzyków, którymi obwieszczał wszem i wobec swój wyczyn. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od latarni morskiej w Rocky Cape National Park,  gdzie spotkaliśmy pierwszego tubylca.


Fauna tutejsza trudna była do sfilmowania więc trzeba było użyć aparatu. Przemieściliśmy się później do miejscowości Stanley (Stanisłąw?), gdzie atrakcją jest wzniesienie o nazwie The Nut. Faktycznie z daleka trochę przypominało fistaszka.
Można tam wjechać wyciągiem krzesełkowym ale postanowiliśmy jednak spalić trochę kalorii. Podejście nie było zbyt długie, bo tylko 430 m ale bardzo strome i wyczerpujące. Na górze była ponad dwukilometrowa trasa dookoła, którą poszliśmy podziwiając z wysokości 150 m n.p.m. ciekawe widoki.
Grubaśne wallabie pojawiły się w miejscu, w którym turyści zatrzymują się aby coś zjeść. Można było dość blisko do nich podejść.

A tu trochę mniejsze zwierzątka na kwitnącym eukaliptusie, wykonujące czynności, podczas których nie myśli się o jedzeniu. Z ostatniej platformy widokowej widzieliśmy „Staszka” jak na dłoni. Miasteczko jak widać nie jest duże a domy nie są wysokie.
Postanowiliśmy jeszcze dojechać najbardziej jak można na zachód i osiągnęliśmy Arthur River, miejscowość w której rzeka o tej samej nazwie wpada do oceanu. Miejsce to mieszkańcy nazywaja „The Edge of the World”. Krawędź ta jest nieco poszarpana i pełna ogromnych pni eukaliptusów, które mogły spłynąć wraz z wezbraną rzeką.
Mieliśmy plan, aby jadąc na południe odbić później na wschód w kierunku miejscowości Zeehnan. Niestety, okazało się, że ta droga na odcinku 130 km jest szutrowa a nasze ubezpieczenie na tych nie działa. Trzeba więc nadłożyć drogi i wrócić ponad 130 km i dopiero skręcić na południe, skąd do celu jest  ponad 170 km.
Oczywiście w tej sytuacji dojechać się nie dało a zapadające ciemności są niebezpieczne do jazdy. Przed znalezieniem jakiegoś fajnego parkingu widzieliśmy na poboczu 3 wombaty, 15 malutkich królików a kangurów już nie zliczę. Po przejechaniu takiej bramy znaleźliśmy się około 22:30 w objęciach Morfeusza.

WomPiotroskiebaty

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz