25 lipca, czwartek
No prognozy tutaj sprawdzają się idealnie. Miało być
zachmurzenie i jest. Żal tylko tych którzy przyjechali wczoraj i wschód słońca
mają gwizdany. Niespecjalnie się spieszymy, bo dziś spacer wokół Uluru i może
zachód słońca na Kata Tjuta. Leniwie więc przygotowujemy śniadanie a jak je
kończymy po 10:00 to wokoło nie ma już nikogo.
- wstąpmy jeszcze do muzeum, tego co w zeszłym roku –
zaproponowała Gosia
- ale po co? pamiętasz, że to bardziej sklep niż muzeum
- no właśnie, kupiłam tam takie etui na okulary z wzorami
aborygeńskimi
- i
- i, zgubiłam
Zajechaliśmy ponownie do Yullary w związku z tym. Miejsce to
powstało w latach 80-tych, kiedy zaczynało napływać tu coraz więcej turystów.
Niewielki ośrodek leżący bliżej góry zlikwidowano, park ogrodzono tworząc
bramkę wjazdową a w dzisiejszej Yularze rozpoczęto budowę infrastruktury
zdolnej przyjąć kilka tysięcy turystów jednorazowo. Są tu sklepy, poczta, bar,
kawiarnia ale przede wszystkim hotele o różnym standardzie i nasz kemping dla
tych co komfortu nie potrzebują.
Jesteśmy w muzeum, szybko odnaleźliśmy etui ale postanawiamy
obejść ponownie niewielką ekspozycję przysklepową. Kogo spotykamy? Oczywiście
Ewę i Krzysztofa. Jak się z kimś umówisz to się nie spotkasz jeśli nie…. to
masz. Pokazują zdjęcia z dzisiejszej atrakcji na którą i nas namawiają.
Przejazd karawaną wielbłądów o wschodzie słońca zakończony śniadaniem. Zdjęcia
niezwykle piękne, bo chmury zasnuwające dzisiejsze niebo zrobiły rankiem małą
przerwę na horyzoncie przez którą słońce cudownie je podświetliło. Zrobię
wyjątek i zamieszczę na końcu zdjęcia Ewy, które zrobiła telefonem, bo są
niezwykłej urody.
- A może pokażemy Wam tę farmę wielbłądów, to niedaleko –
zaproponowała Ewa
- ok, skoczę tylko po sprzęt do auta – odparłem
Za 10 minut jesteśmy w drodze na farmę rozmawiając o
wszystkim w parach Ewa z Gosią a ja z Krzyśkiem. Droga nam się w związku z tym
nie dłużyła ale okazało się, że rano oni jechali tam busem spod hotelu i nie
mogli ocenić, że to tak zupełnie blisko nie było. Na moje oko około 2 km.
Faktycznie farma pełna była wielbłądów ale nie tylko. Był ogromny bawół, który
nie chciał zapolować do zdjęcia, były owce, struś i oczywiście kangury.
Wróciliśmy do Yulary, zrobiliśmy wspólną fotkę, pożegnaliśmy się i co koń
wyskoczy pognaliśmy w stronę Uluru. To najwyższy czas aby rozpocząć spacer
wokół góry, bo mając już 4 km w nogach po wczorajszej wycieczce na Kata Tjuta tempo
z pewnością nie będzie zawrotne. Trzeba zdążyć przecież na zachód słońca 44 km
dalej. Startujemy w miejscu skąd śmiałkowie rozpoczynają wspinaczkę na szczyt.
My wchodzimy zaledwie 20 metrów nie chcąc łamać aborygeńskich próśb o uszanowaniu
tej góry. Za dwa miesiące, w październiku góra będzie już całkowicie zamknięta
i wspinać się na nią nie będzie można. To kolejny krok po przekazaniu Parku
Uluru Kata Tjuta pod jurysdykcję ludności aborygeńskiej. Tym razem poszliśmy w innym kierunku jak poprzednio, przeciwnie do ruchu
wskazówek zegara. Aby naładować baterie przed 10 km marszem przez chwilę
kładziemy ręce na skale i ruszamy.
Spacer trwał około 3 godzin a później bez zwłoki jedziemy do Olgas, po
aborygeńsku Kata Tjuta. Dojeżdżamy na czas ale kopuły są ciemne, słońca brak.
Na zachodzie horyzont powolutku się otwiera i rozjaśnia. Jestem dobrej myśli i
rozsiewam swój optymizm wśród innych oczekujących. Nie myliłem się cała
widoczna część formacji rozświetliła się czerwonym blaskiem na dosłownie 2
minuty aby za chwilę jak za przekręceniem kontaktu zgasnąć. Jeszcze chwilę
możemy podziwiać feerie świateł pod chmurami trochę jak Ewa i Krzysiek dzisiaj
rano na wielbłądach.
Mamy teraz 55 km do kempingu, w którym planujemy się wykąpać,
coś zjeść i ruszyć w drogę. Do Stuart Hwy mamy 260 km ale po zmroku planujemy
przejechać chociaż połowę. Tak też nam się udaje i zalegamy na miejscu
widokowym na górę Mt. Connor, którą wielu turystów myli z Uluru. Jutro będziemy
ją podziwiać.
Mt. Piotroskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz