27 lipca, sobota
Pobudka dość wcześnie, bo dzisiaj jazda, jazda i jazda z jedną tylko atrakcją po drodze. Najpierw krótki telefon do Hanki. Nie byłoby to nic niezwykłego gdyby nie fakt, że jesteśmy w absolutnym outback’u. Na parkingu, który nie jest na tej trasie odosobniony jest stanowisko z możliwością złapania sieci, komórkowej oczywiście. Stawia się telefon na metalowym słupku a w to miejsce skupia wiązkę specjalna antena paraboliczna. Czary mary i za chwilę na telefonie wyświetla się ikona z zasięgiem. Nie sprawdzałem czy można użyć skype’a czy innego komunikatora ale rozmowa telefoniczna przebiegła beż żadnych zakłóceń, chyba, że policzyć rozczarowanie Hanki, że jeszcze nie jesteśmy w Darwin. Wjeżdżamy w krainę coraz wyższych termitier. Już na parkingu są wysokości dorosłego człowieka. Ciekawe jakie będą dalej na północ?
Po 200 kilometrach dojeżdżamy do Devils Marbles. Tyle ogromnych kamiennych kul to nie widziałem nigdzie indziej na świecie. W 2013 również zahaczyliśmy o to miejsce ale tylko ja zachwycałem się tym widokiem, bo Goga wtedy walczyła z zatruciem pokarmowym. Po prawie 900 km jeszcze podziwiamy kolejny zachód słońca i znajdujemy parking pełen samochodów w których już wszyscy śpią. Dziwne to, bo jest przed 21:00. Przerzucamy rzeczy na przód i zajmujemy miejsce na materacu z tyłu.
Diabły Piotroskie
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgsvRdbPOXZZozIgE1FWLDrwepKXJfZteVGjx1-nniDLuppZQSsib5pqjUXHa03L6xiNheP99ZUAbTf4aPlwc77tPBMEXORndXjQPn5FfEf96m46WbvTmgcfGK-B_XE2t8OlujQzjUISeP9/s640/IMG_0747.JPG)
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz