Spod
Mostaru, skąd rano wyruszyliśmy mamy prawie 1800 km do Szczecina i dwa dni na
pokonanie tego dystansu. Ze zwiedzaniem trzeba niestety dać sobie spokój
chociaż nie jest to łatwe.
Jakieś 40 km dalej trafiamy na restauracje Scuk nad rzeką Neretwą.
Gosia zauważyła
rożna, które już dawno chciała sfotografować.Obracające się smakołyki to jagnięcina, która w takiej ilości przygotowywana jest na cały weekend. Jak powiedział kucharz, to co zostanie idzie do kosza. Jaki żal, że musimy jechać, może coś by skapło? Gosia przymilała się do kucharza ale ten dał jej tylko do potrzymania głowę jagnięcia pilnując, aby nie wyjadła pysznego ponoć móżdżka.
Tankujemy gaz korzystając z niskiej ceny w Banja Luce i w drogę. Przed opuszczeniem BiH zatrzymujemy się jeszcze przy straganie aby zakupić kilka kilo przepysznych pomidorów i ogromnego, prawie 7 kilowego arbuza.
Wjeżdżamy do
Chorwacji i tu zdajemy sobie sprawę, że wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty.
Wszyscy dzisiaj, nie tylko my wracają do domów. Ruch ogromny co dało się
zauważyć już koło Zagrzebia, gdzie złapały nas pierwsze korki. Ale najlepsze
nastąpiło 20 km przed granicą ze Słowenią.
Dojechałem
do stojących pojazdów na światłach awaryjnych spodziewając się jakiegoś
drobnego „zatwardzenia”. Po 15 minutach pasem awaryjnym pojechał do przodu,
błyskając niebieskimi światłami pojazd policji. Przesunęliśmy się kilkadziesiąt
metrów i wtedy zrównaliśmy się z radiowozem.
- czy to korek do samej granicy? – zapytaliśmy
z trwogą
- tak –
potwierdził kiwając głową policjant
- a czy tym
najbliższym zjazdem lepiej będzie pojechać?
- tak – usłyszeliśmy
ponownie
No tak,
wyjedziemy i co dalej? Czy nawigacja nas poprowadzi? Czy mapa jest na tyle
dokładna? – biliśmy się z myślami.
Coraz więcej
aut korzystając z pasa awaryjnego przesuwało się obok nas do wyjazdu.
Włączyłem
kierunkowskaz i ustawiając się za autem z rejestracją słoweńską wyjechałem z
autostrady. Kątem oka zauważyłem, że 200 m dalej auta ruszają po zwężeniu i zaczynają
przyspieszać.
Kilka
przekleństw wyrwało mi się pod adresem policjanta ale decyzji już nie można było
zmienić.
Słoweniec
ruszył za jakimś autem a my za nim. Nie wiem gdzie podziały się wcześniejsze
samochody, bo tylko nasze trzy mknęły
pustą drogą wzdłuż autostrady. Kiedy po kilometrze zbliżyliśmy się do niej
odwołałem wszystko co powiedziałem o policjancie. Korek był i tu i wzdłuż całej
drogi kiedy mogliśmy widzieć autostradę. Odjechaliśmy od niej skręcając w jakąś
wąską drogę przy której stał zdezorientowany kierowca na światłach awaryjnych.
My, podczepieni pod naszych przewodników mknęliśmy w nieznane.
- a może oni
zrezygnowali z wyjazdu do siebie i teraz jadą np. do znajomych? – myśleliśmy ze
strachem
Nawigacja co
rusz gubiła drogę aby za chwilę wydać komunikat – skręć w prawo! wtedy, kiedy nasi
przewodnicy wykonywali manewr zupełnie odwrotny. Wspinaliśmy się jakimiś serpentynami
a następnie zjeżdżaliśmy w dół i tak kilka razy. Kompletnie straciliśmy orientację
i podążaliśmy za Słoweńcami zdając się całkowicie na nich. Nagle na zakręcie mignęła
nam tablica z mocno wytartym ale czytelnym napisem „Welcome in Slovenia” a dalej
ta wąska droga się wyprostowała i naszym oczom ukazała mała budka ze
strażnikiem, który machnął tylko na wyciągnięte ręce z dokumentami w pierwszych
autach a od nas wziął paszporty.
- prosimy
szybko, bo tamci nam uciekną a my nie wiemy dokąd jechać - Gosia przytomnie
zareagowała.
Pogranicznik
z pełnym zrozumieniem i uśmiechem na twarzy natychmiast zakończył kontrolę a ja
nacisnąłem gaz i już za kilka minut doszedłem naszych pilotów.
Nie mogliśmy
uwierzyć naszemu szczęściu. Jesteśmy już na Słowenii, jest 21:00 a tam na
autostradzie szykowało się wielogodzinne, mozolne przesuwanie do odprawy, które
jak szacowaliśmy zakończyłoby się we wczesnych godzinach rannych. Uff!
Ale gdzie my
jesteśmy i dokąd nas nasi wybawiciele prowadzą?
Próbowaliśmy
znaleźć odpowiedź na tablicach miejscowości ale Gosia nie mogła ich znaleźć na
mapie. Nawigacji już dawno przestaliśmy słuchać.
Nagle, na
tablicy kierunkowej zauważyliśmy napis Ptuj. Gosia krzyknęła – tam jedziemy! I pojechaliśmy
zostawiając naszych pilotów, którzy zaraz po tym wykonali skręt w prawo a jeden
z nich zatrzymał się. Czy to z niepewności własnego manewru, czy z troski o nas,
tego się już nie dowiemy.
- skąd
wiedziałaś, że dobrze jedziemy?
- pamiętałam,
że w tamtą stronę przejeżdżaliśmy koło tego miasta – z absolutnym spokojem oznajmiła Gosia.
Ja po trzech dniach nie pamiętam nazw miejscowości a tu, po trzech tygodniach,...no, no szacuneczek!
Ja po trzech dniach nie pamiętam nazw miejscowości a tu, po trzech tygodniach,...no, no szacuneczek!
Kilkanaście
kilometrów dalej dojechaliśmy do Ptuja a kolejne kilometry już korzystając z
tablic doprowadziły nas do autostrady.
Myślę, że te
emocje oraz coraz mocniej padający deszcz były powodem zmęczenia, które powaliło
nas, niestety na siedząco w jakimś austriackim miasteczku w połowie drogi do
granicy niemieckiej.
jakdzieciPiotroskiewemgle
Zasypiając, poprzez
odgłos kropli uderzających w dach słyszałem jeszcze namowy Gosi aby przenieść się
na materac. Byłem jednak tak zmęczony, że karkołomnym wydawało mi się przeniesienie całego ładunku na przednie
siedzenia nie wychodząc z auta a wizja dźwigania potężnego arbuza odebrała mi
resztki sił. Wszystko na co było mnie stać to obniżyć nieco fotel, wcisnąć pod
głowę poduszkę i odpłynąć.
Cisza.
Obudziła mnie cisza. Nic nie dudniło o dach. Otworzyłem jedno oko. Nie ma Gosi.
Otworzyłem drugie, nadal jej nie ma.
Spojrzałem do tyłu. Spod śpiwora wystawał czubek głowy. Jest, znalazłem ją! ale
jak ona tam się mogła ułożyć, skoro prawie nic nie ma na jej siedzeniu?
Okazało się,
że świetnie się wkomponowała pomiędzy torby z ciuchami, biorąc w objęcia arbuza i wciskając nogi pomiędzy koszyk z jedzeniem i kocher.
Ja swoją
pozycję przypłaciłem bólem kości ogonowej jak kiedyś, lecąc pierwszy raz do
Australii. Wtedy przesiedziałem
prawie 13 godzin i po tym zrozumiałem
dlaczego prawie wszyscy wstawali i gimnastykowali się?
Wróciliśmy
na autostradę. Niestety po nocnych opadach wszystkie stoliczki na parkingach
były mokre. Dopiero w Niemczech około 12:00 udało się nam zjeść śniadanie. Do
Szczecina mieliśmy jeszcze 600 km. Jeśli nie wpadniemy w jakiś korek to na wieczór
powinniśmy być w domu. Po drodze jeszcze kawa w Mc Cafe, ostatnia partyjka w
kości ustalająca wynik całego wyjazdu 31:27 dla Gosi i o 21:00 meldujemy się na
„Turkusowej Polanie”.
AlBoPiotroskieCza