4 sierpnia, niedziela
Po kolejnej nocy przedrapanej
postanowiłem jednak udokumentować dzieło tych małych popaprańców i wtedy
dopiero zobaczyłem, a właściwie Gosia, jak wyglądają moje plecy. Przypomniałem
sobie nasz spacer po rejsie dwa dni temu. Coś czułem na plecach ale sądziłem,
że to ciarki od emocji. To były te znienawidzone wypierdki, które próbowały
wyssać mi całą krew, tym razem z pleców. Już pisałem, że są mniejsze od naszych
komarów ale skutki ich ukąszeń pojawiają się dopiero po dwóch dniach a swędzenie
jest nie do opanowania. Doszliśmy do wniosku, że Gosię oszczędzają, bo zażywa
jakiś preparat z witaminą B6. Skuteczność co najmniej jak amerykańskie bombowce
B52. Bezwzględnie żądam zmiany nazwy parku na Moskito NP.
Jadąc na północ widzieliśmy przy
drodze sporo termitier w t-shirtach, kamizelkach, itp. Postanowiliśmy wracając
ubrać dwa nasze.
Roadhous’y to takie przystanie
drogowe w outback'u, a w nich jednocześnie sklepy, toalety, stacje benzynowe,
bary, restauracje i czasem hotele . Mają swoistą atmosferę, często tworzoną
przez zatrzymujących się turystów. Jeden coś napisze na ścianie, później drugi
i po latach wszystkie ściany są w jakiś napisach w rodzaju „tu byłem Rysiek”
lub „nieźle pojadłem” albo coś podobnego. W innym pod sufitem wisi ogromna
kolekcja kapeluszy itd. itd. Zauważam kolejny instrument do strojenia ale nawet
gdyby był w lepszym stanie to czasu już nie mam. Tego trzeba by ze dwa dni
robić. Płacę za paliwo i co prawda to nie dwukilowy samorodek złota, który znaleziono
niedawno koło Ballarat ale znajduję na ziemi 20 dolców. Trochę zaoszczędziłem
na paliwie. Przed zachodem słońca dojeżdżamy do kolejnego Roadhous’u, Tee Tree.
Jemy kolację na arei piknikowej w
stylu aborygeńskim i zwabieni jakimś karaoke zaglądamy do baru. Podtatusiały kowboj
śpiewa piosenki Jonnie’go Cash’a a dwaj podchmieleni Aborygeni tańcują koło
niego. Dołączamy do niewielkiej grupki publiczności. Gosia zamawia puszkę piwa,
najdroższego jakie dotychczas piła, a ja wykorzystuję okazję i pstrykam fotki
Aborygenom, za które normalnie życzyliby sobie słonej opłaty. Po trzech utworach przerywamy na chwilę
koncert, kupujemy za znalezioną dwudziestkę płytę od kowboja, prosimy go
oczywiście o autograf, robimy wspólne zdjęcie i przy akompaniamencie nowego
nabytku mkniemy dalej w stronę Alice Springs. Szybko jednak wracamy do naszych
nagrań, bo kolega Danny Scott straszną chałę nagrał i nie szło tego słuchać.
Ledwo wyjechaliśmy a tu trzeba uciekać na pobocze, bo jedzie coś tak dużego, że
zabiera oba pasy. To zdarza się dość często, chociaż większość takich ładunków
przewozi się nocą, gdy jest mniejszy ruch. Później pędzę już sam a na jednej
prostej nie wytrzymuję i robię zdjęcia przed i za sobą. Taką sytuację trudno
dzisiaj zarejestrować. Kilka lat temu można było setkami kilometrów jechać nie
mając nikogo za i przed sobą. Ale i dzisiaj się to zdarza, dlatego kocham
jeździć po outback’u. Pewne odcinki jadąc na północ pokonywaliśmy po ciemku i
czasem coś nam umknęło. Zauważam ogromną postać na wzgórzu i natychmiast
skręcam ze Stuart Hwy. To miejsce to Aileron Hill. Jak się okazuje podobnej
wielkości postać jest niżej i do niej najpierw podjeżdżamy. To zgrabna, młoda
Aborygenka z dzieckiem. Odgania kijem jakąś dużą jaszczurkę. Ten na wzgórzu to
zapewne jej partner, który udał się na polowanie. Po prawie 900 km osiągamy
Alice Springs. Na wzgórzu Anzac robimy nocne fotki miasta a później jedziemy w stronę Zachodnich Gór Macdonnella, które
jutro będziemy zwiedzać. Dopiero około północy dojeżdżamy do miejsca
noclegowego, bijąc tym samym rekord dystansu w jednym dniu na terenie Australii
– 945 km.
rekordziści Piotroskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz