wtorek, 6 sierpnia 2019

4 sierpnia - do Alice Springs


4 sierpnia, niedziela

Po kolejnej nocy przedrapanej postanowiłem jednak udokumentować dzieło tych małych popaprańców i wtedy dopiero zobaczyłem, a właściwie Gosia, jak wyglądają moje plecy. Przypomniałem sobie nasz spacer po rejsie dwa dni temu. Coś czułem na plecach ale sądziłem, że to ciarki od emocji. To były te znienawidzone wypierdki, które próbowały wyssać mi całą krew, tym razem z pleców. Już pisałem, że są mniejsze od naszych komarów ale skutki ich ukąszeń pojawiają się dopiero po dwóch dniach a swędzenie jest nie do opanowania. Doszliśmy do wniosku, że Gosię oszczędzają, bo zażywa jakiś preparat z witaminą B6. Skuteczność co najmniej jak amerykańskie bombowce B52. Bezwzględnie żądam zmiany nazwy parku na Moskito NP.
Jadąc na północ widzieliśmy przy drodze sporo termitier w t-shirtach, kamizelkach, itp. Postanowiliśmy wracając ubrać dwa nasze.
Roadhous’y to takie przystanie drogowe w outback'u, a w nich jednocześnie sklepy, toalety, stacje benzynowe, bary, restauracje i czasem hotele . Mają swoistą atmosferę, często tworzoną przez zatrzymujących się turystów. Jeden coś napisze na ścianie, później drugi i po latach wszystkie ściany są w jakiś napisach w rodzaju „tu byłem Rysiek” lub „nieźle pojadłem” albo coś podobnego. W innym pod sufitem wisi ogromna kolekcja kapeluszy itd. itd. Zauważam kolejny instrument do strojenia ale nawet gdyby był w lepszym stanie to czasu już nie mam. Tego trzeba by ze dwa dni robić. Płacę za paliwo i co prawda to nie dwukilowy samorodek złota, który znaleziono niedawno koło Ballarat ale znajduję na ziemi 20 dolców. Trochę zaoszczędziłem na paliwie. Przed zachodem słońca dojeżdżamy do kolejnego Roadhous’u, Tee Tree. Jemy kolację na arei piknikowej w stylu aborygeńskim i zwabieni jakimś karaoke zaglądamy do baru. Podtatusiały kowboj śpiewa piosenki Jonnie’go Cash’a a dwaj podchmieleni Aborygeni tańcują koło niego. Dołączamy do niewielkiej grupki publiczności. Gosia zamawia puszkę piwa, najdroższego jakie dotychczas piła, a ja wykorzystuję okazję i pstrykam fotki Aborygenom, za które normalnie życzyliby sobie słonej opłaty.  Po trzech utworach przerywamy na chwilę koncert, kupujemy za znalezioną dwudziestkę płytę od kowboja, prosimy go oczywiście o autograf, robimy wspólne zdjęcie i przy akompaniamencie nowego nabytku mkniemy dalej w stronę Alice Springs. Szybko jednak wracamy do naszych nagrań, bo kolega Danny Scott straszną chałę nagrał i nie szło tego słuchać. Ledwo wyjechaliśmy a tu trzeba uciekać na pobocze, bo jedzie coś tak dużego, że zabiera oba pasy. To zdarza się dość często, chociaż większość takich ładunków przewozi się nocą, gdy jest mniejszy ruch. Później pędzę już sam a na jednej prostej nie wytrzymuję i robię zdjęcia przed i za sobą. Taką sytuację trudno dzisiaj zarejestrować. Kilka lat temu można było setkami kilometrów jechać nie mając nikogo za i przed sobą. Ale i dzisiaj się to zdarza, dlatego kocham jeździć po outback’u. Pewne odcinki jadąc na północ pokonywaliśmy po ciemku i czasem coś nam umknęło. Zauważam ogromną postać na wzgórzu i natychmiast skręcam ze Stuart Hwy. To miejsce to Aileron Hill. Jak się okazuje podobnej wielkości postać jest niżej i do niej najpierw podjeżdżamy. To zgrabna, młoda Aborygenka z dzieckiem. Odgania kijem jakąś dużą jaszczurkę. Ten na wzgórzu to zapewne jej partner, który udał się na polowanie. Po prawie 900 km osiągamy Alice Springs. Na wzgórzu Anzac robimy nocne fotki miasta a później jedziemy  w stronę Zachodnich Gór Macdonnella, które jutro będziemy zwiedzać. Dopiero około północy dojeżdżamy do miejsca noclegowego, bijąc tym samym rekord dystansu w jednym dniu na terenie Australii – 945 km.

rekordziści Piotroskie


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz