2 sierpnia, piątek
Dzień zaczynamy od wizyty na
Nourlangie Rock, miejscu z rysunkami naskalnymi wykonanymi przez Aborygenów w
stylu rentgenowskim. Świadczą one o bytności tutaj ludów od 20000 lat.
Przedstawiają zwierzęta, bóstwa, tańczące postacie, tłumaczą zjawiska
atmosferyczne i były również nauką dla młodych pokoleń. To niezwykłe, że
używali do tych malunków jedynie naturalnych barwników czasem mieszając je z
krwią zwierzęcą i do dzisiaj po tylu
latach są jeszcze tak czytelne. Muchy nam trochę dokuczają w dzień, zakupiliśmy
więc odpowiedni sprzęt, który wygląda na głowie dość szokująco ale zapewniamy,
że u nas wszyscy zdrowi.
Już wielokrotnie widywaliśmy
na drzewach kokony zrobione z liści. Są to gniazda mrówek a liście sklejają
wytwarzaną przez specjalne gruczoły jedwabną nicią. Spacer wokół dużego
bilabonga przynosi ciekawe zdjęcia ptactwa. Kaczki, gęsi, ibisy, pelikany,
jabiru i niezwykła roślinność w jednym miejscu, to niezwykła atrakcja.
Do 50% powierzchni parku
rocznie podlega naturalnemu wypalaniu. Pożary są powodem do odnowienia życia,
zarówno flory jaki i fauny – taką filozofię wyznają Aborygeni i opiekunowie
parku. Możemy obserwować jeden z takich pożarów po wejściu na wzgórze z
platformą widokową.
Największą jednak atrakcją
tego dnia była dwugodzinna wycieczka stateczkiem po Yellow Water, z ośrodka
Cooinda. Zajęliśmy oczywiście najlepsze miejsca na początku i już za chwilę
byliśmy pierwszymi, którzy gdy łódka cichutko dobiła do brzegu mogli obserwować
z bliska leżącego przy brzegu krokodyla. Leniwie otwierał oko aby upewnić się,
że nic mu nie zakłuci tych ostatnich chwil na słońcu. Nie da się opowiedzieć co
przez te dwie godziny obejrzeliśmy ale tuż przed zachodem słońca byliśmy
świadkami jak polujący już od dłuższego czasu jabiru o mało nie stał się
potrawą dla krokodyla. Jak tylko gad zbliżył się to sprytny ptak z gracją
uskoczył wypuszczając rybę z dzioba. Krokodyl obwąchał ją tylko i cofnął się
czekając na lepszą okazję. Przecież nie o rybę, tym bardziej, że już mocno
zmaltretowaną mu chodziło. Kilka minut obserwowaliśmy podchody ale jabiru udało
się przenieść zdobycz na brzeg a krokodyl obszedł się tym razem smakiem. Rejs
zakończył się malowniczym widokiem pasących się bawołów na tle zachodzącego
słońca. To była dla nas po prostu bajka. Kakadu NP pokazał, że zasługuje na
miano najatrakcyjniejszego parku Australii. Po zejściu z łodzi przeszliśmy się
jeszcze kilkaset metrów kładką nad mokradłami, bo jeszcze nam było mało.
Konsekwencje tego spaceru dla mnie miały się objawić dopiero dnia następnego.
Udaliśmy się w stronę auta ale zwabiły nas zapachy z pobliskiego foodtrucka.
Nie odmówiliśmy sobie po porcji fish & chips. Gosia z miejscową barramundi
a ja z jakąś morską rybką. Porcje po byku, ledwo daliśmy radę. Partyjka w
kości, jak zwykle wygrana przez Gosię i pełni wrażeń i jedzenia jedziemy
kilkanaście kilometrów na wcześniej upatrzony kemping. Dzisiaj postanawiamy
użyć innej taktyki w wojnie z komarami. W zupełnych ciemnościach przygotowujemy
auto, wślizgujemy się do środka, zamykamy drzwi, włączamy światło i wybijamy
tych kilku łobuzów, którym mimo wszystko udało się wlecieć do środka. Gasimy
światło i nasłuchujemy bzyczenia. Ponownie włączamy światło, eliminujemy
kolejnego gnoja i tak jeszcze ze dwa razy, aż w ciszy, ryzykując utratę
przytomności z braku tlenu, bo okna tym razem zamknięte, przez godzinę walczymy
o sen zalewając się potem.
tańczące z moskitami
Piotroskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz