niedziela, 4 sierpnia 2019

2 sierpnia, Kakadu NP - dzień trzeci


2 sierpnia, piątek

Dzień zaczynamy od wizyty na Nourlangie Rock, miejscu z rysunkami naskalnymi wykonanymi przez Aborygenów w stylu rentgenowskim. Świadczą one o bytności tutaj ludów od 20000 lat. Przedstawiają zwierzęta, bóstwa, tańczące postacie, tłumaczą zjawiska atmosferyczne i były również nauką dla młodych pokoleń. To niezwykłe, że używali do tych malunków jedynie naturalnych barwników czasem mieszając je z krwią zwierzęcą  i do dzisiaj po tylu latach są jeszcze tak czytelne. Muchy nam trochę dokuczają w dzień, zakupiliśmy więc odpowiedni sprzęt, który wygląda na głowie dość szokująco ale zapewniamy, że u nas wszyscy zdrowi.
Już wielokrotnie widywaliśmy na drzewach kokony zrobione z liści. Są to gniazda mrówek a liście sklejają wytwarzaną przez specjalne gruczoły jedwabną nicią. Spacer wokół dużego bilabonga przynosi ciekawe zdjęcia ptactwa. Kaczki, gęsi, ibisy, pelikany, jabiru i niezwykła roślinność w jednym miejscu, to niezwykła atrakcja.
Do 50% powierzchni parku rocznie podlega naturalnemu wypalaniu. Pożary są powodem do odnowienia życia, zarówno flory jaki i fauny – taką filozofię wyznają Aborygeni i opiekunowie parku. Możemy obserwować jeden z takich pożarów po wejściu na wzgórze z platformą widokową.
Największą jednak atrakcją tego dnia była dwugodzinna wycieczka stateczkiem po Yellow Water, z ośrodka Cooinda. Zajęliśmy oczywiście najlepsze miejsca na początku i już za chwilę byliśmy pierwszymi, którzy gdy łódka cichutko dobiła do brzegu mogli obserwować z bliska leżącego przy brzegu krokodyla. Leniwie otwierał oko aby upewnić się, że nic mu nie zakłuci tych ostatnich chwil na słońcu. Nie da się opowiedzieć co przez te dwie godziny obejrzeliśmy ale tuż przed zachodem słońca byliśmy świadkami jak polujący już od dłuższego czasu jabiru o mało nie stał się potrawą dla krokodyla. Jak tylko gad zbliżył się to sprytny ptak z gracją uskoczył wypuszczając rybę z dzioba. Krokodyl obwąchał ją tylko i cofnął się czekając na lepszą okazję. Przecież nie o rybę, tym bardziej, że już mocno zmaltretowaną mu chodziło. Kilka minut obserwowaliśmy podchody ale jabiru udało się przenieść zdobycz na brzeg a krokodyl obszedł się tym razem smakiem. Rejs zakończył się malowniczym widokiem pasących się bawołów na tle zachodzącego słońca. To była dla nas po prostu bajka. Kakadu NP pokazał, że zasługuje na miano najatrakcyjniejszego parku Australii. Po zejściu z łodzi przeszliśmy się jeszcze kilkaset metrów kładką nad mokradłami, bo jeszcze nam było mało. Konsekwencje tego spaceru dla mnie miały się objawić dopiero dnia następnego. Udaliśmy się w stronę auta ale zwabiły nas zapachy z pobliskiego foodtrucka. Nie odmówiliśmy sobie po porcji fish & chips. Gosia z miejscową barramundi a ja z jakąś morską rybką. Porcje po byku, ledwo daliśmy radę. Partyjka w kości, jak zwykle wygrana przez Gosię i pełni wrażeń i jedzenia jedziemy kilkanaście kilometrów na wcześniej upatrzony kemping. Dzisiaj postanawiamy użyć innej taktyki w wojnie z komarami. W zupełnych ciemnościach przygotowujemy auto, wślizgujemy się do środka, zamykamy drzwi, włączamy światło i wybijamy tych kilku łobuzów, którym mimo wszystko udało się wlecieć do środka. Gasimy światło i nasłuchujemy bzyczenia. Ponownie włączamy światło, eliminujemy kolejnego gnoja i tak jeszcze ze dwa razy, aż w ciszy, ryzykując utratę przytomności z braku tlenu, bo okna tym razem zamknięte, przez godzinę walczymy o sen zalewając się potem. 

tańczące z moskitami Piotroskie





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz