28 stycznia, niedziela
Pobudka trochę wymuszona przez szalejące kakadu a przede wszystkim
dzisiejszym dystansem do pokonania wykazała, że stanęliśmy nieopodal łazienek i
toalet a kawałek dalej mieliśmy siedzisko do zrobienia śniadanka. Z pobliskich
trzcin natychmiast wyłoniło się ptactwo chętne do przyłączenia się do posiłku. Ten
egzemplarz na zdjęciu wyraźnie posiadł pewne zdolności podawania sobie jedzenia
do dzioba nogą. Bardzo to komicznie wyglądało.
Aby podróż nie była zbyt
monotonna reagowaliśmy na różne znaki kierujące do ciekawych miejsc. Było bezowocne rzucanie wędką w Murray River, 500 letni eukaliptus najstarszy w Australii Południowej, coraz częstsze winnice, miasteczko ze 150 mieszkańcami, których jakby kompletnie wywiało, czy wreszcie armia postaci zbudowana z niepotrzebnych już metalowych narzędzi i pojemników. Gdzieś po drodze minęliśmy granicę między Wiktorią i Australią Południową. Gosia zorientowała się, że nasza trasa nagle się urywa nad rzeką w miejscowości Waikerie a na drugi brzeg można dostać się tylko promem. Stanęliśmy w kolejce jako drudzy i jednocześnie ostatni. Na prom po kilku minutach również wjechaliśmy w takim składzie.
Prom był darmowy i już za pięć minut ruszyliśmy do Port Augusta, skąd już Stuart Hwy bezpośrednio w stronę Coober Pedy. Nasz termometr wskazywał od 41 do 47 st.C i gdyby nie klimatyzacja to nie wyobrażam sobie jazdy w takich warunkach. Każdy postój to najpierw przezwyciężenie niechęci do wyjścia na taki gorąc.
Gosia nie dowierza naszemu termometrowi ale takie były prognozy. Na zewnątrz wytrzymujemy tylko kilka minut i dalej w drogę. Kończymy po ciemku kilkadziesiąt km od celu. Liczymy – przejechaliśmy 970 km. W nocy rozszalała się burza i szarpało autem niemiłosiernie. Deszcz może wielki nie spadł ale błyskało i grzmiało na tyle, że Gosia pół nocy nie spała. Kierowca spał jak zabity.
grzmotnięte Piotroskie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz