30 stycznia, wtorek
Już wieczorem tu w Erldunda opłaciliśmy wraz z noclegiem pozostawienie
auta do czwartku. Będziemy spokojni, kiedy zaparkujemy na terenie campingu.
Rano jajeczniczka na boczku, przygotowanie rzeczy na 3 dni i
po 8:00 czasu Terytorium Północnego ustawiamy się przed roadhousem w
oczekiwaniu na busa.
W stosunku do czasu Melbourne to różnica 1,5 godziny,
czyli w Melbourne jest teraz po 9:30 rano. Ciekawostką jest to, że Adeleida i
cała Australia Południowa różnią się tylko 30 minutami. Wracając w czwartek
będziemy więc w odróżnieniu od podróży tutaj tracić czas.
Busik się trochę spóźnił i dopiero po 9:00 zajęliśmy swoje
miejsca z kilkoma innymi uczestnikami wycieczki, którzy jadą z Alice Springs.
Plany na ten dzień są bogate, ale po kolei. Na 150 km mijamy
w znacznej odległości Mt Conner. To góra, na którą z pobliskiego roadhousu
organizowane są całodniowe wypady
samochodami 4WD.
Tutaj udaje sie nam sfotografować najdłuższy dotąd spotkany roadtrain. W naszym pojeździe jest jeszcze sporo miejsc ale zapełniają się, bo odbieramy najpierw kilka osób z lotniska Connelan a później z hotelu w miejscowości Yulara.
W pełnym składzie 22 osób, oprócz nas, samych młodych ludzi zajeżdżamy do miejsca naszego noclegu aby zjeść lunch.
Tu się orientujemy, że owszem Chloe, nasza przewodniczka, kierowca i kucharka w jednym wiele robi, ale my mamy się też włączać np. do zmywania naczyń i sprzątania. Niestety Chloe nie bierze pod uwagę, że są tu obcokrajowcy i do tego jedna babcia z dziadkiem i nadaje po australijsku, do tego młodzieżowym slangiem. Tego się nie da zrozumieć.
Realizując pierwszy punkt trzydniowej wycieczki, którą
wykupiliśmy w Melbourne jeszcze przed wyjazdem na Tasmanię zajeżdżamy do
Visitor Center z galeriami sztuki, pamiątkami i ekspozycjami dotyczącymi tych
terenów i ludności aborygeńskiej. A gdzie jesteśmy?
Uluru, święta skała aborygeńska przez białą ludność nazywana
Ayers Rock.
Pięć lat temu byliśmy tutaj jeden dzień i niestety pogoda
nas zawiodła. Były chmury i widowiskowego zachodu słońca, które rozświetla na
czerwono całą górę nie widzieliśmy. W odległości 32 km jest formacja skalna
Olgas – Kata Tjuta, którą uważa się za jeszcze ciekawszą od Uluru. Wtedy
zajrzeliśmy tu na krótki spacer aby zdążyć na ten nieszczęsny zachód słońca na
Uluru. Ten niedosyt zrodził pomysł powrotu w ten region. W Polsce bez wiary tylko o tym
przebąkiwaliśmy, wiedząc jakie są drogie loty do Alice Springs. Kiedy byliśmy
już po wypożyczeniu auta na początku tego pobytu w jednej z agencji turystycznych w City znaleźliśmy
wycieczkę w dość interesującej cenie. Spojrzeliśmy na siebie, w kalendarz, w
portfel. Szybko przeanalizowaliśmy - jedziemy do Erldudnda Roadhouse te 2000 km
autem i tam dołączymy do wycieczki. Samolot jednak byłby sporo droższy, a poza
tym będziemy jeszcze w Coober Pedy. Wykupiliśmy. Kilka dni przed wyjazdem
zajrzeliśmy do prognozy pogody i załamaliśmy się. Dokładnie w dniach 30
stycznia 1 lutego przewidywane jest całkowite zachmurzenie i opady deszczu. Co
za pech, ani przed tymi dniami ani po nich nie ma chmur, jest piękne słońce a
tu masz!
Pierwsza wizyta z wycieczką jest krótka i ma chyba na celu
wydostanie z portfela wycieczkowiczów pierwszej partii dolarów. Tak jak inni nie
dajemy się skusić na sprzedawaną tu tandetę. W jednej galerii zauważyłem
Aborygenkę stawiającą kolejne kropeczki na swoim obrazie. Jak mnie zauważyła
podniosła pędzel i coś zaczęła mamrotać pod nosem. Kiedy odwróciłem głowę
wróciła do pracy. Gdy znów spojrzałem ponownie przerwała i tak kilka razy.
Dziwne to, ale nie zamierzałem jej więcej przeszkadzać i odszedłem.
W Kata Tjuta poszliśmy pomiędzy wysokimi ścianami aż do
platformy widokowej.
Ogromne oderwane głazy leżą po bokach a na ścianach widoczne są wielkie otwory i mniejsze dziurki gdzie ptactwo znalazło miejsce na gniazda. Chloe ma chyba jakąś aplikację w smartfonie, bo modyfikuje plany i to nie bez powodu. Jak tylko wyjechaliśmy zaczęło padać i w takiej też scenerii robimy zdjęcia całej formacji z oddalonej o kilka kilometrów platformy widokowej.
Przed zachodem słońca wracamy już na miejsce jego obserwacji przy Uluru. Chmury są tak gęste, że trudno określić w którym miejscu słońce wpadałoby za horyzont. A tu deszcz się wzmaga i nie sposób fotografować.
Chloe podejmuje decyzję – jedziemy zobaczyć wodospady. Jak zwykle nie zrozumieliśmy dokąd i jak daleko ale rozczarowanie pogodą może uda się czymś załagodzić. Kiedy zbliżamy się do Uluru oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Wszelkimi możliwymi wyżłobieniami, rowkami, dziurkami z ogromnej góry spływały warkocze spienionej wody. Widok był oszałamiający. Wyskoczyliśmy z busa i nie bacząc na kałuże i błoto pobiegliśmy bliżej. Każde ujęcie kamerą i aparatem przypłacałem zalaniem szkieł obiektywów, ale co tam może coś wyjdzie z tych ujęć?
Na koniec była nagroda – wyszło na chwile słońce i ukazała się podwójna tęcza, której na zdjęciu dobrze nie widać. Deszcz trochę odpuścił, więc ponownie zajeżdżamy na miejsce Sunset Bus.
Uluru Piotrosze maniaki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz