poniedziałek, 10 sierpnia 2015

AUSTRALIA OUTBACK 2015



5 sierpnia, środa -  Perth


Dlaczego ponownie Australia?
Dwa lata temu, po powrocie z jak się nam wtedy wydawało – ostatniej australijskiej podróży, chłonąłem wszystko co z Australią związane. Filmy na podróżniczych kanałach, muzykę tym i poprzednimi razy przywiezioną i oczywiście książki.
Książka „Australia – gdzie kwiaty rodzą się z ognia” Marka Tomalika, opowiadająca o wyprawach w australijski outback była inspiracją do kolejnej podróży.
Dowiedzieliśmy się, że  prawdziwej Australii to my włąściwie nie widzieliśmy. Pobudzające wyobraźnię opisy bezkresnych przestrzeni z rzadka pokrytych roślinnością przez które biegną szutrowe drogi ze strony na stronę, z rozdziału na rozdział przekonywały, że nie mamy wyboru – trzeba wracać.
Wcześniejsze plany na 2015 wykluczały wyjazd w tym roku. Życie jednak, pełne dynamicznych zmian otworzyło nam możliwość realizacji tego planu.
Poznany podczas wyprawy jeszcze z dziećmi w 2007 roku w Perth kuzyn Gosi – Heniu zaoferował się z pełną pomocą. Ma odpowiedni sprzęt, auto 4WD i przede wszystkim czas i chęci.

Zaraz wytłumaczę brak opisów od 3 sierpnia.
Tego dnia wieczorem pojechaliśmy pociągiem do Warszawy gdzie z lotniska Chopina o 10:50 wystartowaliśmy Qatar Arwais do Doha. Od 17:00 do 2:20, czyli ponad 9 godzin czekaliśmy na kolejny lot do Perth.

Gosia z Heniem 
Już tam, po 14 godzinach lotu, 5 sierpnia o 18:00 odebrał nas Heniu i od tego momentu rozpoczęła się walka z jet lagiem – czyli z sennością związaną ze zmianą strefy czasowej. Dla tych co nie wiedzą – 18:00 tutaj w Perth to 12:00 w południe w Polsce.

jetpiotroskie








7 sierpnia, piątek – Perth


Około południa, kiedy Heniu jest w pracy, przyjmujemy w gościach Elę i Benka
. To Polacy mieszkający w Australii od lat 50-tych XX w, których poznaliśmy w naszej podróży w 2007, w Carnarvon w sklepie. Od tamtego roku utrzymujemy ze sobą kontakt. Gościliśmy ich w 2008 w Szczecinie, byliśmy u nich w Perth dwa lata temu i dzisiaj siedzimy przy kawie i słodkościach.
Czekając na kolejną atrakcję przygotowywaliśmy się do jutrzejszego wyjazdu.
Około 18:00 przyjechał po nas Bogdan, mój kolega z liceum i wraz ze swoją partnerką Miriam zabrał nas na kolację. Wylądowaliśmy we Fremantle w Glancy’s Fish Pub’ie,
gdzie do wspaniałych przysmaków akompaniowała nam miejscowa grupa country. Najedzeni pojechaliśmy podziwiać nocny widok city z King’s Parku
a później Bodzian powiózł nas do samego centrum, gdzie toczy się życie nocne. Tu rozpoczęliśmy clubbing, odwiedzając kilka pubów z różnymi rodzajami granej na żywo muzyki i degustując kilka gatunków piwa.

Pychota.
Do domu zajechaliśmy około 1:00 w nocy.

clubbopiotroskie

8 sierpnia, sobota – wyjazd, Wave Rock


O 10:00 pobudka, szybkie śniadanie, pakowanie auta


i po 2 godzinach wyruszamy.
Perth kończy się dopiero za pobliskimi wzgórzami i dopiero tam widzimy przed sobą drogę z czerwoną ziemią i szpalerem eukaliptusów na poboczach.
W miejscowości Corrigin natrafiamy na cmentarz piesków.
Dzisiaj jednak najważniejszą atrakcją jest Wave Rock do której docieramy po 350 km. To niezwykła formacja skalna, znakomicie imituje ogromną falę, która jakby za chwilę miała przełamać się i pogrążyć wszystko pod nią.
Zawsze sądziłem, że tak jak Uluru jest to samotnie stojąca skała a tu zaskoczenie. Powyżej rozciąga się niemały płaskowyż skalny z licznymi, rozsypanymi na nim blokami skalnymi. Widok stamtąd, ponad migoczącymi liśćmi wysokich eukaliptusów przepiękny.
Nieopodal jest inna ciekawa skała Hippo Yawn. Robimy zdjęcie w wielkiej paszczy hipcia.
Obok poruszające wyobraźnię inne wytwory skalne ale ich interpretację pozostawiam czytelnikom.
Wracamy do Hyden gdzie przed zapadnięciem całkowitych ciemności robimy kilka fotek metalowego korowodu najróżniejszych rzeźb wykonanych z bezużytecznych domowych sprzętów. Sądzimy, że to miejscowi, domorośli Hasiorowie są autorami tej konstrukcji.
Przy świetle latarki układamy się do pierwszego noclegu na naszej wyprawie. Heniu w jednomasztowym namiocie a my w aucie. Najpierw jednak dla rozgrzania łyk czegoś mocniejszego bo temperatura 12 st.C nie wróży ciepłej nocy.

Piotroskie na fali


9 sierpnia, niedziela – Humps Reserve, Mulka’s Cave droga do Kalgoorlie



Nocowaliśmy u podnóża Wave Rock i po śniadanku zwiedzaliśmy oddalony kilkanaście kilometrów Humps Reserve. To kolejna formacja skalna na terenie której wytyczono dwie drogi. Gnamma Trail o długości 1200 m i  Kalari Trail 1650 m.
kwiatki na skale
 Atrakcją pierwszej trasy były kijanki zamieszkujące głębsze dziury w skale.
kijanki czyli gnomma
Goga i gnomma w dziurze

Wcześniej wspaniale wyglądająca łąka zachęciłą Gosię aby przysiąść. Przypłaciła to wieloma wbitymi w pupę i dłonie maleńkimi szpileczkami. Zanim ruszyliśmy na drugą trasę zajrzeliśmy do jaskini Mulka, aborygena, który porywał dzieci i je zjadał.  Tutaj się ukrywał przez długi czas a gdy go wytropiono i zabito porzucono jego zwłoki na pożarcie mrówkom. Wewnątrz na ścianach widoczne są malunki i odbite dłonie. Trasa Kalari ukazała nam całe piękno okolicy, ponieważ pięła się po wielkich kamiennych płytach w górę. Na szczycie lekka zadyszka ale i nagroda w postaci wspaniałych widoków. Wzgórze usiane jest wieloma głazami pooranymi przez erozję. Schodząc natknęliśmy się na jaszczurkę, która chętnie pozowała do zdjęć i filmu.
jeszcze jedne skały wyraźnie imitujące foki
Przed nami długi przelot w stronę Kalgoorlie, około 360 km prawie samą drogą szutrową.
Kiedy wyjechaliśmy na asfalt i drogę którą już pokonywaliśmy w 2007 w przeciwnym kierunku, do Perth zauważyliśmy rurociąg pompujący wodę z Perth do Kalgoolrie. Heniu opowiedział nam historię jej budowy a właściwie tragiczny koniec jej uruchamiania. Jej konstruktor był bardzo krytykowany zarówno w czasie projektowania jak i podczas budowy tego wodociągu. Kiedy nastąpiło uruchomienie i woda mimo obliczeń w Kalgoolrie nie wypływała, fala krytyki pchnęła nieszczęśliwego konstruktora do samobójstwa. Biedak utopił się. Następnego dnia woda pełnym strumieniem trysnęła i do dzisiaj zasila Kalgoolrie.  W 2007 zwiedzaliśmy tam kopalnię złota z monstrualnej wielkości dziurą, którą ponoć widać również z kosmosu. Dzisiaj mijamy tylko wspominając poprzednią wizytę i kierujemy się nad Lake Ballard, gdzie na dnie wyschniętego, słonego jeziora w 2003 roku pewien artysta postawił kilkadziesiąt metalowych rzeźb. Ale o tym jutro, ponieważ zapadły ciemności i trzeba się rozbić, rozpalić ognisko i pośpiewać przy dźwiękach gitary.
Kap, kap płyną łzy........


Piotroskie w łez kałużach

10 sierpnia, poniedziałek Lake Ballard, Sandstone


Zjawiamy się nad jeziorem Ballard około 10:00. Kilku zwiedzających już wracało i właściwie sami poszliśmy wydeptanymi ścieżkami w stronę pierwszej metalowej postaci. Wychudzona, zziębnięta aż prosiła się aby zarzucić jej kurtkę na ramiona.
Niecałe jezioro jest obecnie suche. Część pokrywa cienka warstwa wody a poza wydeptanymi ścieżkami jest po prostu błoto. Chodzenie na skróty można przypłacić czymś takim:

Do następnej jest kilkadziesiąt metrów. Rzeźby, przeważnie postaci kobiet rozstawione są na dnie wyschniętego, słonego jeziora.
Ta „sztuka ziemi” autorstwa Antony Gormley’a powstała w 2003 roku. Skałda się z około 50 rzeźb na 10 km2
Latem w porze suchej całe jezioro jest wyschnięte na pieprz i białe od soli a do wszystkich rzeźb można dojechać autem.




czy widać Gosię?

teraz już widać
Zwiedzanie i czyszczenie butów razem zajęło nam około 2,5 h.
Ruszyliśmy do Sandstone a po drodze Gosia z zerwanych kwiatków uplotła wianek.

Nazwa paperflower jest jak najbardziej odpowiednia, ponieważ listki sprawiają wrażenie jakby właśnie były z papieru.
Po 250km docieramy do sennego Sandstone.
W hotelu, który powstał w 1907 roku i do dziś cieszy się powodzeniem pijemy kawę.
Standard jak Gosia sprawdziła niski ale ceny jak w kilkugwiazdkowym. Dwójka bez większych wygód – 120AUD. Ale taki jest outback. W całej miejscowości stałych mieszkańców jest 30 (słownie trzydziestu), chociaż w czasie gorączki złota w początkach XX w. było ich 8 tysięcy. Kilka kilometrów stąd oglądamy kamienny, naturalny most, który jak nie pierwszy w Australii nazywany jest London Bridge.
Pod wieczór dojechaliśmy do Meekatharry, gdzie zatankowaliśmy i za jedyne 20AUD przenocowaliśmy na kempingu. Wi-fi pozwoliło na zamieszczenie pierwszych relacji z trasy.

Czypiotroskieste


11 sierpnia, wtorek Wiluna, North Pool


Coś mam problemy ze spaniem. Kiedy więc odsypiałem około 8:00 Gosia z Heniem poszli na zwiedzanie miasteczka. To otwarte kino w Sandstone  jest kilka lat młodsze od naszego
 „Pionierka”

Przy śniadaniu drobne rozczarowanie. Pełne wyposażenie kuchni dawało możliwość przygotowania pierwszego gorącego posiłku. Poszukiwania parówek w przepastnej Toyocie nie przyniosły jednak rezultatu. Albo zostawiliśmy w domu, albo auto jest parówkowym skrytożercą. Takim mówimy zdecydowane – NIE!
Jakieś 180 km na wschód dojeżdżamy do Wiluna, małej osady znanej tylko z rozpoczynającej się tutaj jednej z najtrudniejszych tras Outbacku – Canning Stock Route.

Wiluna po aborygeńsku
O niej więcej jutro, bo mamy zamiar przejechać się kilka kilometrów w drodze do Mount Augustus.
Szukając stacji benzynowej w Wiluna natrafiamy na coś takiego.
To kolejny dowód na, z jednej strony wyciąganą pomocną dłoń przez rząd australijski do Aborygenów i na kompletną nieodpowiedzialność tych drugich. Tę stację dostali w użytkowanie od rządu i prawdopodobnie w szybkim czasie doprowadzili do takiego stanu. 
Dowiadujemy się o aborygeńskiej parze Romea i Julii. To Yatungka i Warri z tutejszego plemienia Martu, którzy sprzeciwiając się zwyczajom tworzenia związków, szaleńczo w sobie zakochani uciekli do buszu. Było to około 1930 roku. Para miała trójkę dzieci. Pierwsza córka zmarła młodo a dwóch synów wróciło do Wiluna i zamieszkało z rodziną. W 1977 roku była potworna susza i plemię spodziewając się najgorszego postanowiło odszukać samotników. Znaleźli ich wychudzonych i całkowicie wyczerpanych. W 1979 r. nie mogąc się przystosować do życia w mieście umierają. Najpierw starszy o 8 lat Warri a kilka miesięcy później Yatungka, która odmawiała po śmierci ukochanego przyjmowania pokarmów (co prawda Julitetta Massina zmarła naturalnie, ale też szybko podążyła za swoim ukochanym Federico Fellinim) . W 2007 aborygeńskim kochankom postawiono pomnik.

W urzędzie gminy zachodzimy do małej galerii sztuki.
myśleliśmy, że tu jest galeria sztuki aborygeńskiej



a była tutaj w urzędzie gminy



W biurze dowiadujemy się, że na pobliskim cmentarzu para jest pochowana.
Cmentarz jest niezwykły. Większość to kopce rudej ziemi z wbitymi numerowanymi tabliczkami .
Plemię chyba do końca nie akceptowało tego związku. Ich groby nie są nawet obok siebie. Odróżniają się jednak. Każdy jest ogrodzony i zaznaczony.
Na każdej tabliczce jest dopisek: „ostatni z Nomadów” czyli ostatni po 40 tysiącach lat z dziko żyjących, niecywilizowanych na pustyni.

Heniu przed wyjazdem z Wilunga na wszelki wypadek chciał się odmeldować u policjantów. Ci zasugerowali aby zatrzymać się niedaleko w North Pool na nocleg.
- kupmy coś do ogniska – zaproponowałem
I Gosia kupiła - ziemniaki
Mojego czegoś i tak byśmy nie kupili, bo pub, gdzie to sprzedają jeszcze zamknięty a kolejka Aborygenów na godzinę czekania. Ponoć oni mają limitowane te zakupy, więc może i nam by nie sprzedali proporcjonalnie do pragnienia. Po co się więc drażnić!
Opuszczamy Wiluna i wjeżdżamy na Canning Stock Route.

Po kilkunastu kilometrach skręcamy w ślepą drogę, która prowadzi nas do North Pool. Tu już są dwa auta. Rozbijamy się i rozchodzimy popstrykać i pofilmować okolicę.


Po kolacji i zapadnięciu zmroku rozpalamy ognisko i raczymy siebie i nic nie rozumiejących sąsiadów sporą porcją polskiej muzyki a na koniec już tylko siebie smakowitymi, pieczonymi ziemniakami.



Bardopiotroskie


12 sierpnia, środa – w drodze do Mount Augustus


Ranek na North Pool wygonił Gosię z aparatem. Z kilku zdjęć postanowiła uwiecznić coś co symbolizuje jeszcze kilkanaście minut mojego snu.
Po śniadaniu rzut oka na jeziorko, kilka miłych słów od sąsiadów za wczorajszy wieczorny koncert i w drogę.
Kilka kilometrów wjeżdżamy w trudniejszy odcinek Canning Stock Route i docieramy do drugiej studni z 51 na całej 1700 km trasie.
Ten morderczy szlak kończy się na północy Australii Zachodniej w Halls Creek o które zahaczyliśmy 2 lata temu. Studnie podczas przepędzania bydła są jedynym źródłem wody, bez której te zwierzęta by padły. Ci, którzy przemierzają tę drogę na kołach oprócz kilku kanistrów paliwa muszą mieć również spory zapas wody. Niektóre odcinki bywają, a częściej stają się tak trudne, że nie sposób przewidzieć o ile dni przedłuży się eskapada. Bywa i tak, że pojazd odmówi posłuszeństwa.
My jednak wracamy na mniej karkołomny szlak w stronę Mt Augustus. W specjalnym schowku na rozstaju dróg znalazłem taką tablicę:
Zamyka się nią nieprzejezdny odcinek drogi – w tym wypadku do Wiluna.
Robi się cieplej, około 20 st.C i coraz więcej wokoło oznak wiosny.
Natrafiamy dalej na opuszczony blaszak a w nim coś takiego:
Zgłodniały informacji ze świata może sobie nadrobić zaległości, o ile ma ze sobą prądnicę
i oczywiście antenę satelitarną z wykupionym pakietem np. Polsatu.
Czasami w trasie dla odprężenia przystajemy w jakimś zacienionym miejscu i robimy sobie kawkę. Tym razem nad głową mieliśmy taki obrazek:
Nagle przed nami przebiegł dingo. Heniu dał po hamulcach i całe szczęście, że było sucho bo mogłiśmy wpaść w poślizg. Zaciekawiony dingo przystanął i zaczął się nam przyglądać. Skrzętnie to wykorzystałem i taką fotkę zrobiłem mu przez otwarte okno auta.
Na rozstajach outbackowych dróg stoją takie oto małe drogowskazy.

Czy zdążymy na zachód słońca do Mt Augustus? Każdy sobie i głośno zadawał to pytanie. Zachody słońca są tutaj tak nagłe, że słońce wysoko nad horyzontem nie gwarantuje, że za godzinę go wystarczy.
gdybyśmy nie zdążyli - na otarcie łez
Docieramy wreszcie, ale na tyle późno, że do punktu widokowego nie zdążymy. Stajemy więc przy drodze i chłoniemy przepiękne widoki oświetlonej jeszcze  resztkami słońca dostojnej góry. Ma ona ponad 1000 m wysokości a dookoła jej jest około 85 km.

Kiedy góra ciemnieje kierujemy nasze obiektywy na niezwykłe widowisko – zachód słońca.
Tyle zdjęć narobiłem, że niemałą trudność sprawiło mi wybranie jednego.

I niech mi ktoś powie, że tutaj w Australii nie są one najpiękniejsze!

Sunpiotroskieset


13 sierpnia, czwartek z Mt Augustus na południowy-zachód


Poranek na kempingu ukazał nam  górę w innym świetle. Dzisiejsze słońce rozświetlając wczorajsze cienie jak niedopowiedziany opis uzupełnił dodatkowymi szczegółami.

Przed odjazdem z ciekawości przejeżdżamy po całym terenie kempingu. Można tu zatankować paliwo ale mamy jeszcze zapas a tu nie jest tanio.
Najpierw kierujemy kroki na miejsce widokowe, do którego wczoraj nie zdążyliśmy. Tam zachwycamy się widokiem Mt Augustusa z innej perspektywy. Dalszą podróż postanowiłem odbyć na grzbiecie Gosi, co niestety jej nie przypadło do gustu.
Kwiaty są wszędzie a jak obiecuje Heniu najpiękniejsze jeszcze przed nami.

Posuwamy się dość szybko ale czasem trzeba zwolnić. Tę przeszkodę na Lyons River pokonaliśmy dość łatwo, ponieważ głębokość nie przekraczała 20 cm.

Eukaliptusów jest tu wiele gatunków, ale te z jasnymi pniami na tle australijskiego błękitu wyglądają pięknie.
Około 15:00 docieramy do Kennedy Ranges. Ta formacja o wieku bagatela 1,5 mld lat jest sporo niższa od Mt Augustusa ale również prezentuje się majestatycznie. Jest tutaj wiele szlaków pieszych, dłuższych i krótszych i na ten drugi namawia nas Gosia. Na pierwszym zdjęciu spróbujcie kogoś odnaleźć.

Poźniej przejeżdżamy przez wyschniętą rzekę Gascoyne, na której pozostała tylko większa kałuża w Australii nosząca aborygeńską nazwę billabong.
O 17:00 dojeżdżamy do Gascoyne Junction, miejscowości w której łączą się wody dwóch rzek. Właśnie Gascoyne i Lyons. Na stacji spotykamy ekipę fantazyjnie ubranych turystów, którzy w niemniej fantazyjnych autach przemierzają kontynent pozyskując środki dla fundacji zajmującej się pomocą chorym dzieciom.
Tankujemy, jemy i postanawiamy jechać mimo ciemności  dalej. Ten osobnik na dość długo przystopował nas a później jak przewodnik wskazujący drogę kicał ze 100 m przed autem.
Na 20 km przed wyjazdem na drogę asfaltową biegnącą z Carnarvon na południe zrobiliśmy postój, ognisko, koncert i pieczone ziemniaki.

pyropiotroskie  


14 sierpnia, piątek Steep Point


Już zasypiając rozmyślałem, czy odnajdziemy miejsce naszego dachowania sprzed 8 lat?
Jesteśmy już jakieś 185 km na południe od Carnarvon, czyli gdzieś w okolicy musi być ten słupek.
- to ten ! - zatrzymaj Heniu! – krzyczałem za każdym razem gdy dostrzegałem miejsce podobne do tego sprzed lat. (dla niewtajemniczonych – jadąc tą trasą w pełnym składzie z dzieciakami w czerwcu 2007 roku mieliśmy wypadek, w którym nikomu nic się nie stało ale zakończyło to próbę objechania Australii dookoła, ze startem w Melbourne)
Niestety wyskrobany napis „Piotroskie tu dachowali!” pokrywała już niejedna warstwa gęstej farby. Ten, przy którym stoimy spośród wszystkich wydawał się nam najbardziej podobny.
Pośród niskich krzaków porastających bezkresne równiny można znaleźć takie poskręcane, wyschnięte gałęzie, które jeśli trzeba świetnie nadają się na rozpalenie ogniska.
Skręcamy przy Overlander Roadhouse w prawo i kierujemy naszą Toyotę Prado na Steep Point. Najbardziej na zachód położony punkt stałego lądu Australii. Droga wije się nie tylko w poziomie ale również w pionie. Na zdjęciu jeszcze kawałek asfaltu, ale w oddali widać już szutrową drogę, która dalej zwęża się i zamienia w normalny piasek.

Gosia z drugiej strony dostrzegła wyschniętą banksję
Przed wjazdem na tę część trasy zmniejszamy ciśnienie w oponach do 2 atmosfer, a 40 km dalej płacimy za wjazd na teren parku 12 AUD. Na kolejne 25 km przydaje się napęd na cztery koła, ponieważ często wspinamy się piaszczystą drogą po wydmach a czasem jedziemy po plaży.
Wreszcie osiągamy cel.
Na całym cyplu jest klifowe wybrzeże o wysokości kilkudziesięciu metrów. 
W dole słychać tylko jak ogromne fale rozbijają się o skały.


Mimo pierwotnych planów powrotnych postanawiamy zostać tutaj na biwak. Pierwszy raz zanurzamy się w Zatoce Rekina Oceanu Indyjskiego. Woda kryształowa, piaseczek, ciepełko, no po prostu - raj!

Kończy się nam jedzenie, więc Heniu pobudza moje łowieckie instynkty. Zarówno wędka jak i przynęty na te wody się nie nadają, ale z plaży? Może się uda?
Po kilku rzutach w miejscu upadku przynęty zrobił się jakiś ruch. Kilka razy poczułem drobne uderzenia o blaszkę. Wreszcie nastąpiło wyraźne szarpnięcie.
- jest, jest! włączajcie kamerę i róbcie zdjęcia! – krzyczałem mocując się na delikatnym sprzęcie z morskim potworem.
Na brzegu morski potwór zmniejszył się do wielkości małego lucjanosa,
ale emocje były. Mały buziak i polski Rex Hunt wypuszcza rybkę do wody.
w czasie gdy ja łapałem Goga pstrykała takie fotki
Pobyczyliśmy się troszkę na plaży, wieczorem ognisko itd.
Kiedy ognisko przygasa i podnosimy wzrok nasuwa się cytat, który w naszym przypadku musiałby brzmieć tak: niebo gwiaździste nad nami, ziemniaki pieczone w nas. Bezchmurne niebo towarzyszy nam już od kilku dni, Jest taka ilość gwiazd, że rozświetlają wszystko jak na naszym niebie księżyc. Nie mogę się tym razem oprzeć i robię fotkę na długim czasie naświetlania, co z resztą widać na zdjęciu.
Dla zainteresowanych – szeroki kąt 22 mm dla pełnej klatki, czułość 640, przesłona 6,7 , czas naświetlania około 7 min.

Steepiotroskie


15 sierpnia, sobota jazda od wschodu do zachodu słońca


7:30 pobudka. Wschody, tak jak zachody słońca mają w Australii swój urok, ale trwają niezwykle krótko. Jeśli pomyślisz o zdjęciu a go nie zrobisz od razu, za chwilę nie będzie co fotografować.
mi się udało

Śniadanko na plaży i powrót do cywilizacji.
Co chwila zatrzymujemy się na fotkę
to zjazd w dół dnia poprzedniego



naszaToyota przed opuszczeniem bezdrozy Steep Point

a później jak wyjechaliśmy na asfalt to tylko jazda, jazda i jazda aż do Northampton.
ale po drodze jeszcze rzepak jak w Polsce
Tam odwiedzamy sklep bo jedzonko się skończyło. Dzisiaj już do kwiatków nie dojeżdżamy i 50 km przed Mullewa po około 500 przejechanych kilometrach biwakujemy w zacisznym miejscu. W czasie jak przygotowujemy wszystko z Heniem, Gosia krąży po okolicy z aparatem. Odkrywa dzikie wysypisko śmieci  i robi zdjęcie kolejnego gatunku eukaliptusa oraz mrówczą jamkę w piasku.


Przy ostatnim ognisku na tym wyjeździe popijamy winko i długo rozmawiamy a zdjęciem zachodu słońca jak klamrą spinamy przedostatni dzień wyjazdu.

Zielononocne Piotroskie