22 sierpnia, sobota Albany
Rozgwieżdżone niebo nie jest gwarancją pogodnej nocy na
południowym – zachodzie Australii a szczególnie zimą – CAŁĄ NOC LAŁO! Do tego
przerażona Gosia zdając sobie sprawę, że Holden to nie amfibia dawała temu
wyraz zbyt głośno, co w połączeniu z
walącymi kroplami o dach auta uniemożliwiał mi normalny sen. Ponownie okno
pogodowe pozwoliło wygramolić się z auta (zakwasy mam jak po dwóch dniach jazdy
na nartach a to tylko 58 metrów po drabinie), dokonać porannych ablucji i
wyruszyć do Albany w poszukiwaniu miejsca na śniadanie. Te pchnęły nas na oddalone od miasta o 18 km
wzgórze na półwyspie Flindersa. Może i miejsce było niezłe mimo braku ławeczki
ale kanapki to by nam odfrunęły jeśli nie całe śniadanie, bo jak robiłem zdjęcia to tylko fakt, że
przybrałem nieco na wadze pozwolił wygrać z podmuchami wiatru. Z wyznaczonej
ścieżki rozciągały się piękne widoki we wszystkich kierunkach. Widać było w
oddali Albany a wokoło najróżniejsze
rośliny wegetujące mimo zimy.
Ciekawostką jest kwitnący strzelistym kwiatem black boy, którego nazwę w związku z walką z rasizmem proponują zmienić ale jeszcze nie wiadomo na jaką.
Po śniadaniu spacerujemy po pięknej zatoce z białym piaskiem i ogromnymi głazami. Jak takie wielkie kamienie znalazły się tutaj wie tylko sama natura i tej tajemnicy strzeże skutecznie.
- Szymon, przygotowałam dla ciebie piękne ujęcie – nieczuła
na moje bolące nogi Gosia zachęca do
kucania przy kolejnym kwiatku.
Dojeżdżamy wreszcie do Albany i na początek natrafiamy na
replikę brygu Amity, który w to miejsce przywiódł na początku XIX w. pierwszych osadników z Sydney.
Fundujemy sobie przepyszne lody w cukierni i przechadzamy się główną ulicą
Albany zachodząc do różnych sklepików.Wspinamy się Holdenem na pobliskie wzniesienia z których fotografujemy okolice.
Ruszamy, bo przed zachodem słońca chcemy zdążyć do gór Stirling.
Mamy około 100 km. Nastawiam tempomat i trąbiąc na dziobiące na szosie papugi
mkniemy z prędkością 110 km/h do celu. Nagle wyłaniają się nam, więc daję po
hamulcach i wjeżdżamy w szutrowa drogę aby strzelić kilka fotek.
Obok zauważamy zbiornik z deszczówką. Gosia postanowiła nabrać trochę wody do mycia naczyń. Przełożyła rękę przez druty, napełniła jedną butelkę ale przy drugiej włosy stanęły jej dęba, oczy wyszły z orbit. Były to pieszczoty elektrycznego pastucha. Po tej kuracji elektrowstrząsowej działała na przyspieszonych obrotach. Cenna to dla mnie wskazówka na przyszłość.
Tu w pobliżu gór zalegliśmy na dziko, bo parkingu nie było.
Dopieszczone piotroskie