sobota, 29 sierpnia 2015

23 sierpnia

23 sierpnia, niedziela Bluff Knoll


Noc była bez deszczu ale poranek nas zawiódł. Wykorzystując chwilowe przejaśnienie przepakowaliśmy wszystko na materac i ruszyliśmy w poszukiwaniu zadaszonej ławeczki.
Wyjaśnienie dla niewtajemniczonych – śpimy w aucie na podwójnym materacu przy złożonych tylnych siedzeniach. Dwa lata temu, również w Australii przypadkiem odkryliśmy, że nie trzeba co rano wypompowywać materaca, co wydatnie oszczędza czas. Wszystkie rzeczy leżą podczas jazdy na nim przykryte jedynie śpiworem lub kocem. Wieczorem przerzucamy wszystko na przednie siedzenia i wyrko gotowe. Polecamy, wygodnie a przede wszystkim tanio. Warunek auto musi być kombi.
O Bluff Knoll wspominał nam na wyprawie w outback Heniu. Skręcamy tam licząc na piknikowe miejsce. Przy wjeździe omijamy biletomat, bo my tylko na chwilę. Po 8 km jesteśmy na miejscu. Są ławeczki, choć mokre od zacinającego deszczu, jest toaleta i nawet zbiornik z deszczówką. Stąd śmiałkowie wyruszają na 3- 4 godzinną wyprawę na najwyższy szczyt południowej części Western Australii. Zimno, wieje a góra cała w chmurze. Trochę popstrykałem zdjęć i pofilmowałem. Kilka aut podjechało podczas naszego śniadanka a gdy rozgrywaliśmy tradycyjną partyjkę kości cała rodzinka podeszła do stolika obok. Posilała się przed szturmem. Dwóch młodszych chłopaków w krótkich spodenkach. Już wcześniej widzieliśmy parę w T-shirtach i bermudach. Jest nie więcej jak 10o C.
- byliście tam, czy idziecie – padło pytanie
Nasze miny wystarczyły za odpowiedź ale i tak zachęcano nas do wyprawy. Jeśli i ta starsza pani z nimi idzie to musi być łatwo – pomyśleliśmy niezależnie.
Chmury nieco się rozstąpiły odkrywając niemal cały szczyt. Rodzinka w międzyczasie ruszyła a starsza pani pozdrawiając nas odjechała do Albany. Nie poszła, bo ma problem z nogą. Popatrzyliśmy na siebie, jeszcze raz na górę i mimo, że nie mieliśmy przepisowych krótkich majtek ruszyliśmy w górę. Była dokładnie 10:00. Już po kilkuset metrach zrzucając z siebie kurtki zrozumieliśmy, że plażowy strój, przynajmniej przy podchodzeniu  w zupełności wystarczy. Droga pięła się coraz bardziej w górę a kamienne, naturalne stopnie zamieniły się w schody. Były one zrobione z poprzecznie wkopanych i przykręconych w podłoże desek skośnie ustawionych aby deszcz swobodnie spływał nie wymywając żwiru. Bardzo to pomysłowe i wygodne dla turystów, chociaż czasem trzeba nóżkę wysoko podnieść. Kolejny mijany słupek informuje nas, że do szczytu tylko 2,5 km. Rany boskie a my cali mokrzy. Okulary całe zaparowane nie mówiąc o bieliźnie. Coraz częściej wyszukujemy ładnych ujęć do filmu lub zdjęć udając przed sobą, że to jedyny powód postoju. O 12:20 zmordowani stajemy na szczycie. Niestety wszystko spowiła chmura i figa ze zdjęć. Powiększam swoja przewagę w kości do 11 :7 i po pół godzinie rozpoczynamy nie mniej karkołomne i wyczerpujące zejście. W międzyczasie popadało i skały są mokre a niektóre odcinki zamieniły się w strumienie. Dla mnie dodatkowym problemem były zakwasy z wejścia na drzewo dwa dni temu i buty, z których lewy okazał się wodożłopem. Już dwa dni wcześniej zauważyłem, że upodobał sobie wypijanie wody z każdej możliwej kałuży. Dlatego uważny obserwator zdjęć zauważył, że na nogach mam klapki. Uznaliśmy oboje, że tę podróż można nazwać „W Kobutach przez Zachodnią Australię”
Półtorej godziny zajęło nam dotarcie do auta,  gdzie w nagrodę za szybą zastaliśmy liścik od rangera z prośbą o łaskawe wykupienie biletu na pobyt w parku (!). Cali przemoczeni ale zadowoleni wyjeżdżamy regulując w biletomacie należność. Kierujemy się w stronę Esperance a po drodze jeszcze wzdychamy do naszych Stirling Range zatrzymując się przy holenderskim wiatraku.
to nie zachęcało do wspinaczki



decyzja zapadła


trochę się przetarło

łatwo nie było



to zostało po pieszczotach pastucha

na szczycie w starym stylu


ścieżka zamieniona w strumień



górpiotroskie